Za apogeum antyelitarnych nastrojów w kontekście globalnej polityki można uznać wygraną Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w 2016 roku. „Kto właściwie na niego głosował?”, „Jak to się stało?”, pytali komentatorzy. Oprócz kwestii niejasności związanych z rosyjskimi wpływami, które być może kiedyś zostaną satysfakcjonująco wyjaśnione, bardzo szybko pojawiło się wytłumaczenie definiujące wyborców Trumpa jako białych heteroseksualnych mężczyzn przeważnie ze środkowych stanów, zmęczonych tyranią politycznej poprawności. Odpowiedź brzmiała więc: Trumpa wybrała uciskana większość. Ta, wydawać by się mogło, wewnętrznie sprzeczna kategoria, jest niezmiernie ważna: uciskani nie ponoszą przecież odpowiedzialności za losy kraju niszczonego przez znienawidzone elity.

Triumfalny pochód populizmu w wymiarze światowym jest w ogromnej mierze oparty na mniej lub bardziej prawdziwej opozycji: ludzie–elity. Przy czym „ludzie” to my, dyskryminowana większość, zaś „elity” to oni, aroganccy, nieliczący się z naszymi lękami i potrzebami, bogaci, przemądrzali, „odklejeni od rzeczywistości”. Wybór jest prosty, a świat czarno-biały: albo dzielisz nasz niełatwy los, albo jesteś w najlepszym razie „profesorkiem” (i za dużo filozofujesz); albo nie masz na czynsz, albo w ekskluzywnych restauracjach konsumujesz owoce morza etc. Widać, że nakładają się tu na siebie różne warstwy domniemanej elitarności, których – w imię upraszczania politycznej opowieści – nikt nie próbuje już nawet od siebie oddzielać. Pieniądze, sława, wykształcenie, wszystko ląduje w jednym worku.

Ilustracja: Magdalena Leszczyniak

Najbardziej cierpią na tym, moim zdaniem, pozbawione siły ekonomicznej, elity intelektualne. Świadczy o tym fakt nieustannego mieszania elitarności z właściwą pewnemu poziomowi wykształcenia i wrażliwości społecznej „poprawnością polityczną”. W prawicowej krytyce jest ona uznawana za jeden z najcięższych grzechów. Intelektualista przestaje być jakimkolwiek autorytetem i traci społeczne zaufanie, ponieważ jego wiedza jest jedynie „książkowa”, nie ma zatem nic wspólnego z autentycznymi problemami, zaś sposób wypowiadania się tak, aby nikogo nie urazić, jest efektem, cytuję, „wymóżdżenia” i „choroby przesadnej tolerancji”. „Polityczna poprawność” elit intelektualnych prowadzi rzekomo do przerażających efektów, może dojść nawet do tego, że zaczniemy myśleć o uchodźcach jak o pełnoprawnych ludziach. W charakterystycznym dla współczesnego populizmu myśleniu, uproszczonym do mentalnego kodu binarnego, takie nastawienie raz na zawsze ustawia inteligentów po stronie „złych”.

W tym kontekście, kryzys kategorii elity i niechęć do tego, by do niej należeć, wydaje się sprawą oczywistą. Uznanie kogoś za reprezentanta elit skończyło niejedną już polityczną karierę. Jako przykład, warto przypomnieć sobie chociażby sytuację sprzed kilku miesięcy, kiedy kandydat na prezydenta Warszawy w wyjątkowo niefortunnej wypowiedzi w mediach społecznościowych, przyznał się do znajomości z profesorem Bronisławem Geremkiem, ogólnego wykształcenia na wysokim poziomie, w szczególności zaś znajomości języka francuskiego, czytania książek, sprawowania ważnych funkcji politycznych już w młodym wieku i kilku innych niewybaczalnych grzechów. Wystarczyło, by natychmiast uznano go za bufona, w żenujący sposób przechwalającego się swoimi przywilejami. Tłumaczył się na szczęście wystarczająco gęsto i przepraszał na tyle przekonująco, żeby mimo tej strasznej „wtopy” udało mu się wygrać wybory w Warszawie. No, ale wiadomo: stolica z definicji jest elitarna i jako taka podejrzana.

W tej historii, jak w soczewce, skupia się wiele wątków dotyczących odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego Polki i Polacy nie chcą być identyfikowani z elitą. Co ciekawe, antyelitarnych zapałów nie gasi fakt, że nie do końca wiemy, o czym mówimy i kto właściwie miałby do niej należeć. Co decyduje o statusie? Majątek, popularność, wykształcenie, przynależność do wyższej klasy społecznej? A może, jak w dziewiętnastowiecznej Anglii, znajomość francuskiego i umiejętność jazdy konnej? Kto właściwie jest elitą? Chociaż dzięki badaniom opinii publicznej można zidentyfikować kilka czynników, nie tłumaczy to, skąd bierze się niechęć nie tylko do samych reprezentantów elit, ale i do tego, by nasze dzieci się do tych elit zaliczały w przyszłości. To, że przynależność do elity przestała być wyznacznikiem prestiżu, wiąże się z kryzysem zaufania społecznego.

Pro-„ludzka” i anty-„elitarna” narracja ma tak naprawdę na celu uwolnienie nas od bagażu odpowiedzialności za tych, którzy cierpią i potrzebują naszej pomocy. | Katarzyna Kasia

Nie chcę w żadnym razie twierdzić, że niechęć do elit pojawiła się razem ze zwrotem populistycznym ostatnich lat: istniała wcześniej, pracowicie budowano ją od wieków, a teraz została po prostu umiejętnie wykorzystana. Warto też zauważyć, że we współczesnej Polsce w wypowiedziach rządzących pojawia się także „dobra” elita. Problem polega na tym, że zdecydowana większość jej reprezentantów… nie żyje. Powiem więcej: bycie martwym jest koniecznym, chociaż nie jedynym, warunkiem przynależności. Do tej elity zaliczają się między innymi: żołnierze wyklęci, Jan Paweł II, część „poległych” pod Smoleńskiem. Taka wizja elity jest całkowicie spójna z tym, co Maria Janion nazywa „epigońskim, wypaczonym romantyzmem”.

Nie wiem, czy sama kategoria „elity” jest nam jeszcze, przy całej jej nieokreśloności, potrzebna. Na pewno jednak warto zdać sobie sprawę z własnych przywilejów. Może nawet więcej: ustawianie się po stronie uciskanej większości, jest w naszej sytuacji skrajną nieodpowiedzialnością. Naszej, czyli czyjej? Patrząc na sprawę w kontekście globalnym, jako mieszkańcy Europy jesteśmy w wyjątkowo uprzywilejowanym położeniu, chociażby dlatego, że żyjemy w części świata chwilowo wolnej od wojny, katastrof klimatycznych i głodu. Zbyt łatwo jest w takiej sytuacji powiedzieć, że nie jest się ani nie chce się być elitą i udawać, że nasze problemy są równie poważne jak te, z którymi muszą się na co dzień konfrontować mieszkańcy Jemenu czy Syrii.

Myślę, że pro-„ludzka” i anty-„elitarna” narracja ma tak naprawdę na celu uwolnienie nas od bagażu odpowiedzialności za tych, którzy cierpią i potrzebują naszej pomocy. Populistyczne strategie budowania solidarności społecznej na bazie nieustannego odwoływania się do potrzeb dyskryminowanej większości są jednak w kontekście światowym bardzo krótkowzroczne.