Morderstwo Pawła Adamowicza konfrontuje nas z kryzysem, w którym znajdujemy się jako społeczeństwo. Dzieje się tak bez względu na to, gdzie będziemy szukać bezpośrednich przyczyn tej zbrodni. Mogła ona być czynem osamotnionego, nieszczęśliwego człowieka. Mogła też być efektem więziennej radykalizacji, co sugerowali w ostatnią niedzielę Małgorzata Goetz i Karol Modzelewski w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim. Trudno też wykazać przy użyciu narzędzi socjologicznych prostą relację wynikania między stanem debaty publicznej, nawet z uwzględnieniem propagandy głoszonej przez TVP Info, a tym czynem. Jednak niewątpliwie ta tragedia wydarzyła się w kontekście radykalizacji debaty publicznej, jej polaryzacji i rozpowszechnionego braku odpowiedzialności za słowo. Trudno się zatem dziwić, że wiele osób, snujących rozważania na temat tego tragicznego wydarzenia, odczuwa potrzebę, aby nastąpił jakiś rodzaj zbiorowej reakcji na te właśnie zjawiska.

Nawoływanie do przebaczenia i pojednania

Jaka to jednak miałaby być reakcja? Część uczestników debaty ma nadzieję na to, że tragedia, do której doszło w Gdańsku, przyniesie rodzaj zbiorowego opamiętania. A nawet – być może – że dokona się coś w rodzaju pojednania. Rzecznik prezydenta Andrzeja Dudy wyrażał w sobotę nadzieję na to, że śmierć Pawła Adamowicza odegra rolę swoistej cezury, że „politycy, osoby publiczne i przedstawiciele mediów dojdą do wniosku, że jest granica, której przekroczyć nie można”. Wyrażał także nadzieję, że tym razem tragiczne wydarzenie, w przeciwieństwie do śmierci Jana Pawła II i katastrofy smoleńskiej, zaowocuje pojednaniem, które będzie trwałe. Z kolei dziennikarze w liście skierowanym niedawno do polityków wzywali do uczenia się od polskich biskupów, którzy w 1965 roku skierowali do swoich niemieckich odpowiedników słynne słowa „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Co miałoby to jednak znaczyć w praktyce? I czy w ogóle jest to możliwe?

Ilustracja: Marta Zawierucha

Znajdujemy się dziś na rozstaju dróg i możliwych scenariuszy przyszłości jest wiele. Zbiorowa przemiana obywateli rzeczywiście nie jest wykluczona, jednak jej charakter może być negatywny. Dobrze określił to w niedawnym tekście w „Gazecie Wyborczej” Grzegorz Wysocki: „Doszliśmy do ściany? Ależ skąd. Będzie jeszcze gorzej”. Kontynuując myśl Wysockiego, można powiedzieć: atmosfera może ulegać coraz większej polaryzacji i radykalizacji z tygodnia na tydzień z powodu prozaicznej dynamiki politycznej. Trwa w końcu rok wyborczy, politycy opozycji mogą potraktować tragedię z Gdańska jako prezent i uznać, że jest im na rękę, aby z morderstwa Pawła Adamowicza uczynić „Smoleńsk opozycji”.

Ale co to znaczy?

Gdyby jednak rzeczywiście miała nastąpić zmiana na lepsze, co miałoby to oznaczać? Już same przytoczone pojęcia przebaczenia i pojednania bynajmniej nie pomagają. Bo co właściwie oznacza każde z nich – i co oznacza w tym kontekście? To pytania palące, na które trudno odpowiedzieć w gorączce doraźnej publicystycznej debaty. Może lepiej zatem sięgnąć do filozofii.

Atmosfera może ulegać coraz większej polaryzacji i radykalizacji z tygodnia na tydzień z powodu prozaicznej dynamiki politycznej. Trwa rok wyborczy, politycy opozycji mogą potraktować tragedię z Gdańska jako prezent i uznać, że jest im na rękę, aby z morderstwa Pawła Adamowicza uczynić „Smoleńsk opozycji”. | Karolina Wigura

Za szczególnie przekonujący uważam sposób definiowania przebaczenia i pojednania przez Hannah Arendt. Bez wątpienia był to jeden z najważniejszych tematów dla tej filozofki, mierzącej się z dwudziestowieczną historią Europy. Fragmenty poświęcone przebaczeniu i pojednaniu (a także związanym z nimi trudnościom) można znaleźć w wielu jej tekstach, począwszy od „Eichmanna w Jerozolimie”, przez „Kondycję ludzką”, aż po różne teksty rozproszone. W swoim „Dzienniku myśli” podaje ona szczególnie poruszające rozróżnienie przebaczenia od pojednania.

Według Arendt istotą przebaczenia jest relacja nierówności, dotycząca uczynionego w przeszłości zła. Przebaczenie może mieć miejsce wyłącznie między osobami, które znajdują się w bezpośredniej relacji wobec zła. Znaczy to, że chodzi o osoby, spośród których jedna (krzywdziciel) wyrządziła zło drugiej (pokrzywdzonemu). Przebaczenie tego zła – tłumaczy Arendt – polega na zdjęciu brzemienia, którym ktoś sam siebie obarczył. To brzemię może zdjąć z krzywdziciela albo sam pokrzywdzony, albo ktoś „wyższy” – na przykład Bóg. Konieczne jednak do tego jest, aby krzywdziciel pochylił głowę, wypowiedział słowa skruchy, oddał się do dyspozycji pokrzywdzonego: na tym polega zachodząca w zjawisku przebaczenia nierówność.

Jeśli zgodzilibyśmy się na tę definicję, to od razu widać, że przebaczenie w sensie zbiorowym nie jest dziś raczej między Polakami możliwe. Gdy myślimy o naszym społeczeństwie jako o zbiorowości, zamiast odpowiedzi pojawia się tylko coraz więcej pytań: kto właściwie miałby komu przebaczyć? Gdańszczanie Stefanowi W.? „Antypis” PiS-owi? Liberałowie konserwatystom? I co dokładnie miałoby być tym czynem, który miałby być przebaczony – zabójstwo Pawła Adamowicza? Ciągnącą się od trzech lat propaganda TVP Info? Czy też słowa opozycji o szarańczy pod adresem PiS-u? A może okrzyki radości, które wyrażano na internetowych forach związanych z Marszem Niepodległości tuż po tragicznym zajściu 13 stycznia? Gdyby tego było mało, można dodać jeszcze jedno pytanie: jak można przebaczyć zło, które wciąż trwa?

Może zatem pojednanie jest możliwe między Polakami? Hannah Arendt pisze dalej w „Dzienniku myśli”, że w przypadku pojednania ludzie nie muszą znajdować się w bezpośredniej relacji w stosunku do zła. Zatem na przykład osoby, które nie doświadczyły zła osobiście, mogą jednać się z takimi, które same je wyrządziły. Albo takie, które doznały zła, mogą jednać się z kimś, kto nie doznał zła, ale odczuwa wobec niego bardzo silne emocje. W pojednaniu zaangażowane osoby nie muszą też rozważać przeszłości. Mogą jednać się w obliczu tego, co dzieje się aktualnie. W przypadku pojednania u Arendt mowa jest o podaniu sobie rąk ponad złem, o wspólnym spojrzeniu, niby z góry, na ciężar zła, i ustaleniu sposobu współegzystowania na przyszłość. W tym sensie pojednanie opiera się przede wszystkim na międzyludzkiej solidarności. W przeciwieństwie do przebaczenia, pojednanie – tłumaczy Arendt – jest domeną równości. Ma ono swoje źródło w pogodzeniu się z losem: „Nikt tu nie obiecuje, że kogoś odciąża, i sam nie udaje nieobciążonego; ale też w pojednaniu dzieje się rozpaczliwie mało: ten, kto się jedna, po prostu dobrowolnie bierze na ramiona ciężar, który ten drugi i tak dźwiga. Czyli: ponownie ustanawia równość”.

Przeciw natychmiastowemu pojednaniu

Wydaje się, że pojednanie, tak zdefiniowane, daje więcej możliwości niż przebaczenie. Może polegać na wspólnym uważnym oglądaniu, ocenianiu i nazywaniu zła. Może polegać na łączeniu tych, którzy aktualnie odczuwają gotowość pojednania i zmiany swojego zachowania, a przez to na stopniowym budowaniu masy krytycznej, większości, która z czasem wyznaczy zasady postępowania dla całej debaty publicznej.

Nie oznacza to jednak wcale, że pojednanie jest łatwe. Przeciwnie: trudności rozpoczną się już w momencie, gdy zrozumiemy, że najważniejszym elementem tego zjawiska jest jego perfomatywność, to znaczy przemiana danej zbiorowości, przeniesienie jej z jednego stanu w drugi. Stan, w którym się znajdujemy, czyli naszą obecną polaryzację i radykalizację debaty publicznej, panującą w niej niechęć, jeśli nie nienawiść, znamy już dobrze. Z jednej strony, wiele osób na ten stan utyskuje. Z drugiej – większość z nas zdążyła wykształcić już strategie, jak sobie z nim radzić. Są to najczęściej silnie zakorzenione nawyki, które z jednej strony pozwalają przetrwać, jednak z drugiej uniemożliwiają uczenie się i zmianę. A co ze stanem, do którego mielibyśmy się jako zbiorowość przenieść? Jak dokładnie go sobie wyobrażamy? Niektórzy komentatorzy, wśród nich Adrian Zandberg, zwracali w ostatnich dniach uwagę, że pragnienie jedności nie może oznaczać nawoływania do rezygnacji z demokratycznych sporów. Daje to wyobrażenie o tym, jak bardzo wielki chaos panuje w naszej debacie. Pojednanie przecież dotyczy zła w sensie moralnym, a nie naturalnych dla otwartych społeczeństw dyskusji.

Pytanie o to, jakie dokładnie mielibyśmy wyznaczyć sobie granice, pozostaje jednak aktualne. Wielki filozof pojednania, którym oprócz Hannah Arendt był również Emmanuel Levinas, odmawiał wyznaczenia ostatecznych granic. Poprzestawał na stwierdzeniu, że należy kierować się wyczuciem moralnym, jakie przynosi spojrzenie drugiemu człowiekowi w twarz.

Trwa festiwal bicia się w cudze piersi i spór, która strona jest bardziej nieskazitelna. | Karolina Wigura

Jak jednak realizować filozoficzne wskazówki w sytuacji, gdy ani pojednaniu, ani patrzeniu ze współczuciem na drugiego człowieka, nie służą pośpiech i komunikaty dobrze prezentujące się w mediach społecznościowych i dwudziestoczterogodzinnych? Jak to zrobić, kiedy już zaczęło się wytykanie palcami innych? Ktoś znajomy na Facebooku napisał ostatnio, że pojedna się, chętnie, ale dopiero gdy Jarosław Kaczyński przeprosi za wypowiedź o „zdradzieckich mordach”. Trwa także festiwal bicia się w cudze piersi i spór, która strona jest bardziej nieskazitelna.

Przykłady wewnątrznarodowych procesów pojednania, takich jak w Irlandii Północnej i RPA, tylko z dystansu wyglądają na relatywnie proste, monumentalne osiągnięcia w następstwie czyjegoś świetnego pomysłu i zbiorowego entuzjazmu. Z bliska wszystkie one oznaczały mozolną walkę z dobrze utrwalonymi nawykami, niechęcią do uznania własnej winy, pogardą dla drugiego, wreszcie mądre przewodzenie osoby lub grupy osób, które miały odwagę wziąć odpowiedzialność za pomyślność całego procesu. Każdy z nas może sobie odpowiedzieć sam na pytanie, czy jest gotów taką odpowiedzialność na siebie wziąć.