Premiery nowego przedstawienia Michała Zadary oglądać nie mogłem. Odbyła się w sobotę, dokładnie w chwili, gdy zakończyła się żałoba narodowa. Niejedna osoba opowiadała mi potem, że wrażenie i kontrast były potężne. Po dniu rozpaczy i uświadomionego przerażenia wieczór na klasycznej operetce, dodatkowo jeszcze odrobinę „podkręconej” przez reżysera i młody przede wszystkim zespół warszawskiej narodowej sceny. Wieczór ekstatycznego śmiechu, ale i przeświadczenia, że pod absurdalną fabułą oraz licznymi gagami być może nie kryje się nic, a może jest jednak coś więcej. Pamiętam, z jak ogromnym zaangażowaniem, jak grubą kreską Krystyna Janda grała niedawno w Och-Teatrze farsę „Pomoc domowa”. Miałem wtedy pewność, że wielka aktorka traktuje idiotyczną po prawdzie sztuczkę i swoją w niej wiodącą rolę jako desperacką ucieczkę od rzeczywistości, że chce, byśmy wraz z nią do szczętu zatracili się w śmiechu i w nim się zapomnieli. Wracałem ostatnio trochę do Gombrowicza, a przy okazji do tego, co pisał o nim nieżyjący już filozof Cezary Wodziński. Przywoływał on apel autora „Ferdydurke” o zdolność do śmiechu, „śmiejmy się śmiać” powtarzał, nawet czasem wbrew okolicznościom.

Spektakl Michała Zadary stanowi wypełnienie tego postulatu, choć nie zasługa reżysera jest w tym względzie największa. Zadara słusznie zauważał przed premierą, że polskiemu teatrowi (od siebie dodam, że przede wszystkiemu temu „progresywnemu”) bardzo brakuje poczucia humoru (i jeszcze dodam, że przede wszystkim na własny temat). Dotychczasowe prace artysty nie utwierdzały mnie raczej w przekonaniu o jego wyjątkowym poczuciu humoru, raczej z dowcipów Zadary śmiałem się co najwyżej półgębkiem albo nie śmiałem się wcale. Pamiętam, że jesienią przyszło mi odwiedzić ceniony przeze mnie Teatr Muzyczny w Gdyni, by tam oglądać wyreżyserowanych przez Zadarę „Krakowiaków i górali” Bogusławskiego. Miało być rozkosznie, wyszedłem ździebko zażenowany. „Zemsta nietoperza” też zresztą podzieliła widzów w opiniach. Jeden krytyk napisał mi esemesa, że powinienem spodziewać się koszmaru, koleżanka uznała widowisko za spektakl sezonu. Rozstrzał jako rzadko kiedy.

Zadara słusznie zauważał przed premierą, że polskiemu teatrowi (od siebie dodam, że przede wszystkiemu temu „progresywnemu”) bardzo brakuje poczucia humoru (i jeszcze dodam, że przede wszystkim na własny temat). | Jacek Wakar

Szedłem więc na „Zemstę nietoperza” do Narodowego ze sprzecznymi odczuciami. Pamiętałem, że właśnie w tym miejscu Zadara zrobił swe bezdyskusyjnie dla mnie najlepsze przedstawienia – „Aktora” Norwida i „Zbójców” Schillera – ale to już było jakiś czas temu. Potem było tylko gorzej, i tu, i gdzie indziej. Nie wiem dokładnie, ile razy zagrano „Matkę Courage i jej dzieci”, mimo ofiarnej w swej roli Danuty Stenki. Można więc było mieć obawy.

Tymczasem „Zemsta nietoperza” udała się. Może nie nadzwyczajnie, może to jednak nie jest spektakl sezonu, ale niewątpliwie najlepsza od lat praca Michała Zadary, a przede wszystkim kolejny triumf zespołu Teatru Narodowego. Zadara przenosi akcję operetki Johanna Starussa do współczesnej Warszawy. Główny bohater Eisenstein (Mateusz Rusin) mieszka w wieżowcu przy Złotej 44, jak rozumiem za sąsiadów ma Anję Rubik i Roberta Lewandowskiego, zegara nie potrzebuje, bo zerka na wieżę Pałacu Kultury i Nauki. Gdy zostaje aresztowany, odbywa się to podczas brawurowej akcji funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego w odpowiednich drelichach z groźnym logiem CBA. Jego służąca Adela (Marta Wągrocka) przyjechała z Ukrainy, z siostrą Idą (Wiktoria Gorodeckaja) rozmawia po rosyjsku. Zatem serwuje nam Zadara garść obserwacji może nieszczególnie odkrywczych, ale w świecie operetki Straussa mieszczących się bez większych trudności. Gorzej, gdy idzie w dowcipy sytuacyjne, bo te (choćby opadające spodnie Eisensteina) w trzecim akcie wypadają już jednak nadto grubo.

Wcześniej bywa jednak naprawdę śmiesznie (choć przedstawienie rozpędza się w nieprzesadnym tempie) i naprawdę olśniewająco. Zasługa w tym Zadary, bo zapanował nad całością, ale głównie jednak znakomitej choreografki Eweliny Adamskiej-Porczyk oraz Justyny Skoczek, która objęła kierownictwo muzyczne i od fortepianu poprowadziła świetny kameralny zespół. Muzyka Straussa płynie, sprawdza się też nowe tłumaczenie Skoczek i Zadary, choć kilku piosenkowych fraz ze starego przekładu Tuwima, przypomnianego ostatnio we wspaniałym „Nietoperzu” Kornela Mundruczó w TR Warszawa. Najwięcej jednak zależy od aktorów Teatru Narodowego. Oni nie pierwszy raz jako zespół odnoszą wielkie zwycięstwo. Mocne słowa są tu jak najbardziej na miejscu.

„Zemsta nietoperza” udała się. Może nie nadzwyczajnie, może to jednak nie jest spektakl sezonu, ale niewątpliwie najlepsza od lat praca Michała Zadary, a przede wszystkim kolejny triumf zespołu Teatru Narodowego. | Jacek Wakar

W nieszczególnie przyjemnych czasach, gdy najpierw rozwalono zespół Teatru Polskiego we Wrocławiu, zespół Teatru Studio w Warszawie, a dzięki własnej walce ocalał, choć nie bez poważnych uszczerbków, zespół Narodowego Starego Teatru w Krakowie, właśnie myślenie o zespołowości w teatrze jest dziś szczególnie ważne. W ubiegłym roku na Festiwalu Sztuki Aktorskiej nagrodziliśmy jako jurorzy nie pojedyncze kreacje, a wspólne osiągnięcia aktorów Starego Teatru w Krakowie w „Triumfie woli” Moniki Strzępki oraz Teatru Nowego w Poznaniu w „Będzie Pani zadowolona…” Agaty Dudy-Gracz. Celowo, bo chcieliśmy podkreślić dwa wyjątkowe zespoły obu scen oraz uczulić wszystkich na ochronę tej wyjątkowo czułej, tak łatwej do zniszczenia, a trudnej do odbudowania materii.

Na szczęście sporo jeszcze w tej mierze ocalało. Wymienię tylko szyldy pierwsze z brzegu, wybiórczo, z góry przepraszając pominiętych. Zespołami stoją Nowy Teatr i TR w Warszawie, gdańskie Wybrzeże, łódzki Jaracz, krakowski Słowacki, jest już ciekawy ansambl w Opolu w Kochanowskim, nie można nie wymienić warszawskiego Powszechnego, a na przykład „Pod presją” Mai Kleczewskiej wydobyło na wierzch i na szersze wody siłę aktorów Teatru Śląskiego w Katowicach, o Starym i Nowym była już mowa.

Teatr Narodowy jest w tej dziedzinie od lat w czołówce, co pokazywały spektakle różnych konwencji – od „Dziadów” Nekrošiusa i „Kordiana” Englerta, przez „Soplicowo” i „Ułanów” Cieplaka, po muzyczny seans z piosenkami Waitsa w reżyserii Marcina Przybylskiego. „Zemsta nietoperza” nie odstaje w tej dziedzinie od największych osiągnięć Narodowego. Trzeba docenić wspólny wysiłek aktorów, sprawdzających się właśnie razem, pracujących nawzajem na swój sukces. Śpiewają zwykle dobrze, a jak nie, to przynajmniej umiejętnie grają, że śpiewają. Tańczą doskonale, w tłumie każda/każdy jest inny. Trzeba pamiętać też, że pierwsze skrzypce w „Zemście nietoperza” grają ci, którzy w Narodowym dotychczas nie mieli wielkich zadań. Wieczór należy do Anny Lobedan olśniewającej aktorsko i wokalnie. Do tego świetni Wągrocka, Rusin, Gorodeckaja, Oskar Hamerski, Paweł Paprocki (do niego należy najbardziej błyskotliwa etiuda spektaklu) i inni. To jest widowisko młodych, którzy dają mu swoją siłę i energię i sprawiają, że mimo zastrzeżeń „Zemsta nietoperza” jest przyjemnością. Przy tym znać, że i aktorom granie w tym sprawia frajdę, a to wcale nie zawsze musi być regułą.

Zatem przyjemność przede wszystkim, ale i głębsze znaczenie. Operetka też bywa eskapistyczną szansą na oderwanie od świata. Ktoś zapytał, czy w Teatrze Narodowym powinno być miejsce na taką sztukę. Idąc tym tropem, można spierać się, czy wypada grać tu Fredrę albo „Ułanów” Rymkiewicza. No więc: wypada i Fredrę, i Rymkiewicza, i Straussa – tyle że pod warunkiem, że dobrze. I warto czasem przypominać sobie Gombrowicza i Wodzińskiego. I nie bać się śmiać, nie lekceważąc wszelkich okoliczności.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons