W 3. numerze „Kultury Liberalnej” z tego roku (nr 523 z 15.01.2019), w artykule „Polska elita? Nie istnieje”, Łukasz Pawłowski „ze smutkiem” stwierdza, że nie poczuwa się do bycia członkiem elity, choć jest doktorem nauk społecznych. Pocieszę go – ale nie tym, że na podstawie lektur i paru kontaktów osobistych go cenię – ale tym, że sam też nie poczuwam się do elity. Dlaczego, skoro przez wieki „uczeni” do niej należeli? Z różnych przyczyn. Zauważono już, że w naszych czasach nie ma już „uczonych”, są tylko „naukowcy” – a to fundamentalna różnica. Wykonujemy swój zawód. Realizujemy procedury, wykonujemy „zadania badawcze”, inkasujemy za to punkty, każde kichnięcie jest zdefiniowane i zapisane, jesteśmy przyklejani do dyscyplin, z góry deklarujemy, ile czasu poświęcimy na polu której z nich… Jak nie zbierzemy odpowiedniej liczby punktów, to nie tylko my oberwiemy, ale zatrudniająca nas placówka. Niech się nikomu nie śni być oryginalnym i wymyślać czegoś nowego – bo to ryzyko, a zresztą jest duża szansa odrzucenia w różnych staraniach. Że bez ryzyka i nowych myśli oraz rozwiązań nie ma nauki? No to nie ma.
Bycie uczonym zalicza do elity. Rutynowe wykonywanie obowiązków, w sumie rzemiosło, raczej nie. Prawda, wciąż istnieje pewna liczba uczonych na świecie; ich teksty wypada dziś glosować. W każdym razie lepiej wychodzi się na tym niż na własnej oryginalności. Przebić się do światowego grona uczonych jest bardzo trudno. Nie znaczy to, że trzeba się odwrócić tyłem i uprawiać ogródek własny i ku własnej chwale. Wprost przeciwnie. Znaczy tylko (i aż) tyle, że niewielu spośród nas uda się przebić – choć Łukasz Pawłowski ma jeszcze sporo czasu na podejmowanie prób. Na dodatek tu, u siebie, często nie promujemy najlepszych. To trudno udowodnić, nie chcę zresztą niczego ujmować tym, którym się udało. Proszę jednak przyjąć bez udowodnienia, że w moim przekonaniu nasz system często nie promuje tych dobrych (każdy może mieć jakieś przeświadczenie, nieprawdaż?).
Uczeni byli częścią elity dlatego, że było ich mało, a nadto i tak najczęściej do niej należeli dzięki przynależności do elitarnych warstw społecznych. W naszym kręgu cywilizacyjnym społeczeństwo w znaczącym stopniu uśredniło się hierarchicznie, a naukowców robiło się wielu. Elity są na ogół raczej mniejsze niż większe, a zatem, skoro jesteśmy liczni…
Nasze pensje nie są elitarne, jako naukowców słychać nas mniej niż przedstawicieli innych zawodów, zwłaszcza polityków. Dziś trzeba nade wszystko występować w telewizji lub być czegoś prezesem. Na naukowców na ogół nie kierują się jednak ani najgłośniejsi, ani menadżerowie z zamiłowania. Oczywiście, paru z nas polubiło występowanie w telewizji, która się do nich bądź przyzwyczaiła, bądź uznała ich talent – ale ilu takich jest? Ewolucja społeczeństwa poszła w takim kierunku, że równie ważne stało się z grubsza wszystko, co jest głośno powiedziane, a badania mają mniejsze znaczenie. Ogromna liczba ludzi neguje wagę szczepień, inna (a może ta sama?) mówi, że należy wystrzegać się żywności genetycznie zmodyfikowanej, zaś jeszcze inni są przekonani o jakiejś nieprawdopodobnej dziejowej roli Polski… Publiczność oraz środki przekazujące do niej informacje lubią wyraźne obrazy – czarne albo białe, podczas gdy nauka nieraz formułuje tezy zniuansowane.
Zatarła się granica środowiska naukowców – przynajmniej w naukach humanistycznych i społecznych (niech już będzie to głupie rozróżnienie). Ma to swoje dobre strony, ale nie tylko dobre. O historii może dziś mówić każdy, politycy mówią na jej temat z sensem lub bez sensu. Sprawa jest trudna, gdyż nie sposób nikomu zabronić mówienia o przeszłości, zaś historykom wypowiadania się o polityce, czy wręcz zostania politykiem. Idea „polityki historycznej” szkodzi jednak zawodowemu uprawianiu historii. Podobnie wysyła nas do tylnych rzędów okoliczność, że rządowa agencja ustala wersję dziejów, którą uważa się za prawdziwą, parlamenty (bo nie tylko polski Sejm) podejmują uchwały w sprawach historii lub blisko powiązanych, minister nie chce powiedzieć, kto ustala program szkolny, zaś za obraz z naszej dziedziny można spotkać się nie tylko z polemiką, co byłoby normalne – ale z hejtem, a może nawet z sądem.
Czy po przeczytaniu powyższego wywodu, że ma małe szanse znalezienia się w elicie, Łukasz Pawłowski powinien popaść w jeszcze większy smutek? Z pewnością nie. Po pierwsze, mogę nie mieć racji. Może okoliczność, że mimo pewnego wieku nie dostałem jeszcze Nagrody Nobla, wywołuje moją frustrację (sic!). Po drugie, żyjemy w epoce rozległego poszukiwania nowego systemu wartości – z czego zresztą część z nas wyciąga dyskusyjny wniosek, że trzeba się tym mocniej trzymać systemu tradycyjnego. Jakiś nowy narodzi się. Bądźmy optymistami. „Przeżyliśmy rewolucję, przeżyjemy konstytucję” (ZSRR 1936, Polska 1952).
Ilustracja: Magdalena Leszczyniak