Wielkie pieniądze, solidne struktury, politycy na najwyższych stanowiskach w kraju. Tak jeszcze do niedawna można było opisywać brytyjskich konserwatystów (u władzy od roku 2010) oraz amerykańskich republikanów (dysponujących większością w obu izbach Kongresu od roku 2010, a przy okazji od dawna dominujących pod względem liczby gubernatorów i kontrolowanych legislatur stanowych). Obie partie przypominały potężne statki – może ociężałe i niezbyt zwrotne, ale jednocześnie trudne do zatopienia czy wywrócenia. Okazało się, że panikę na statku może zasiać niewielka grupa piratów na motorówkach. A potem błyskawicznie przejąć nad nim kontrolę.
Partie w rozsypce
W przypadku brytyjskich konserwatystów piratami są oczywiście radykalni zwolennicy brexitu skupieni wokół Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa dowodzonej wówczas przez – niegdyś należącego do torysów – Nigela Farage’a. Popularność Farage’a i jego projektu narastała latami, ale spustoszenie, którego dokonała w Partii Konserwatywnej w ciągu dwóch lat od referendum w sprawie wyjścia z UE, jest porażające. Z ugrupowania rządzącego – najpierw w koalicji, a potem samodzielnie – torysi stali się politycznym zombie, żywym trupem niezdolnym do normalnego funkcjonowania. Dziś w partii ścierają się ze sobą zwolennicy pozostania w Unii, „miękkiego” wyjścia z UE, brexitu bez umowy i polityczni cyrkowcy pokroju Borisa Johnsona, którzy nie wierzą w nic. Nawet tradycyjnie sympatyzujący z konserwatystami tygodnik „The Economist” napisał niedawno, że ostatnie dwa lata pokazały, jak niekompetentna jest brytyjska klasa polityczna, a kraj zamiast sprawnie zarządzanej demokracji liberalnej stał się de facto „kumplokracją” [ang. chumocracy], na czele z grupką dawnych znajomych z elitarnych szkół.
Wielkie pieniądze, solidne struktury, politycy na najwyższych stanowiskach w kraju. Tak jeszcze do niedawna można było opisywać brytyjskich konserwatystów oraz amerykańskich republikanów. Obie partie przypominały potężne statki – może ociężałe i niezbyt zwrotne, ale jednocześnie trudne do zatopienia czy wywrócenia. Okazało się, że panikę na statku może zasiać niewielka grupa piratów na motorówkach. A potem błyskawicznie przejąć nad nim kontrolę. | Łukasz Pawłowski
Sytuacja amerykańskich republikanów jest pod wieloma względami podobna. Chociaż w roku 2008, po ośmiu latach prezydentury George’a W. Busha, miażdżącej wygranej Baracka Obamy w wyborach prezydenckich i demokratów w wyborach do Kongresu, wydawało się, że partia na lata pogrąży się w kryzysie, już dwa lata później republikanom udało się przejąć kontrolę nad Izbą Reprezentantów i ten stan rzeczy utrzymał się aż do listopada 2018. Owszem, w roku 2010 pojawił się tak zwany „ruch herbaciany” [ang. Tea Party movement] radykalnie konserwatywna grupa, która wprowadziła do polityki wielu swoich przedstawicieli, w oparciu o tradycyjnie prawicowe hasła – obyczajowy konserwatyzm, mniejszą rolę rządu w gospodarce i silną armię. Donald Trump – choć hasłem „Make America Great Again” nawiązuje do retoryki Ronalda Reagana – nie ma z tymi ideami wiele wspólnego.
Owszem obecny prezydent doprowadził do obniżenia podatków, ale jednocześnie nie ma zamiaru likwidować najbardziej kosztownych programów socjalnych; zwiększa budżet armii, ale jednocześnie krytykuje jej zaangażowanie na Bliskim Wschodzie podjęte przecież przez Republikanów; stwarza pozory twardej polityki zagranicznej, ale jednocześnie chce wycofania amerykańskich wojsk z wielu miejsc na świecie; ogłasza powrót do „tradycyjnych” wartości, ale przez długie lata należał do liberalnej obyczajowo Partii Demokratycznej; chce bronić „zwykłych” Amerykanów, ale jednocześnie doprowadza do kilkutygodniowego zawieszenia prac rządu, które uderza przede wszystkim w biedniejszych obywateli. To ostatnie w celu budowy muru na granicy z Meksykiem, czyli obietnicy wyborczej, do której sam Trump wcale nie był przekonany! Został jednak przy niej, bo okazało się, że dobrze się sprawdza na wiecach, kiedy ludzie „zaczynają się trochę nudzić”. W takich sytuacjach, przyznał ówczesny kandydat w wywiadzie dla „New York Times”, „mówię po prostu «Zbudujemy mur» i tłum szaleje”.
Przez ponad 30 dni, kiedy prezydent odmawiał przedłużenia finansowania dla wielu rządowych instytucji, domagając się pieniędzy na mur, a 800 tysięcy pracowników „budżetówki” nie dostawało pensji, Partia Republikańska karnie stała za Trumpem. Dopiero rosnące niezadowolenie społeczne zmusiło Biały Dom do ustąpienia.
Jak to się stało?
Przyczyn, dla których obie partie są dziś w tak poważnym kryzysie jest wiele – od błędów pojedynczych polityków (David Cameron i decyzja o organizacji referendum w sprawie brexitu); przez wpływ lobbystów i wielkich pieniędzy; po czynniki z pozoru niezwiązane z tematem (na przykład ewolucję mediów, w tym pojawienie się tak zwanych „mediów tożsamościowych”). Jeden z nich jest jednak szczególnie ciekawy. To pustka ideowa.
Anne Applebaum w felietonie dla „Washington Post” porównuje oba ugrupowania do… partii komunistycznych w Europie Środkowej i Wschodniej pod koniec lat 80., całkowicie wypranych z idei i funkcjonujących tylko siłą inercji. Tak jak one, tak i ugrupowania prawicowe po obu stronach Atlantyku „podejmują uchwały, odgrywają swoje role, ale bez żadnej wiary w to, co robią”. „To nihiliści, którzy porzucili jeden zbiór wartości, nie przyjmując jednocześnie żadnego innego”, pisze publicystka. Tym samym, jednoznacznie sugeruje, że mogą też podzielić los swego czasu potężnych organizacji komunistycznych.
Można uznać, że to porównanie chybione, przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, czy naprawdę anglosascy konserwatyści kilka dekad temu byli zatroskanymi o losy kraju ideowcami? Po drugie, czy takiego samego zarzutu ideowej pustki nie można dziś postawić innym partiom, nie tylko prawicy?
Odnośnie punktu pierwszego, nie ma żadnych wątpliwości: rozmaite skandale korupcyjne i obyczajowe wstrząsały partiami i kiedyś, i wstrząsają nimi dziś. Różnica polega jednak na tym, że o ile kiedyś przeciętny polityk prawicy był w stanie wymienić kilka podstawowych idei, za jakimi się opowiada, dziś nie jest tego w stanie zrobić nawet partyjna elita. Co zaś do punktu drugiego, sprawa jest równie jasna, podobne zarzuty można postawić innym ugrupowaniom. Brytyjska Partia Pracy jest dziś równie rozbita jak torysi i to z podobnych powodów. To jednak w żaden sposób nie zmienia zasadniczego argumentu: brak idei szkodzi!
Przez całe lata w dyskusjach politycznych i politologicznych słyszeliśmy, że partie masowe celujące w 30–40 procent poparcia nie mogą być zanadto wyraziste, a raczej powinny być mdłe na tyle, by spodobać się różnym grupom społecznym. Triumfalny pochód ruchów populistycznych przez państwa zachodnie pokazuje, że ta epoka dobiega końca. | Łukasz Pawłowski
Pustka a sprawa polska
Wszystko to prowadzi nas nad Wisłę, do pytania o ideową kondycję rodzimych partii. Rzut oka na dwóch głównych graczy pokazuje, że nie jest z nią najlepiej. Prawo i Sprawiedliwość miota jak się jak opętane w rozmaitych dziedzinach. W gospodarce chciałoby jednocześnie silnego państwa i drobiazgowych kontroli, a jednocześnie jak największej swobody dla przedsiębiorców; w polityce migracyjnej głosi hasła zamykania granic, a jednocześnie masowo wpuszcza imigrantów, bo na rynku brakuje rąk do pracy; w polityce fiskalnej chce opodatkowania globalnych korporacji, a jednocześnie hojnie przydziela ulgi podatkowe, byle tylko zachęcić je do wejścia na polski rynek (by ogłosić faktu, że Uber zainwestuje w Polsce 10 milionów dolarów, zwołano konferencję z udziałem dwóch ministrów!). Przykłady można mnożyć.
Po stronie Platformy Obywatelskiej sytuacja nie jest lepsza. Grzegorz Schetyna jeszcze kilkanaście miesięcy temu mówił o zarzucaniu „prawicowej kotwicy”, a dziś chce budować szeroką koalicję już nie tylko z PSL-em czy Nowoczesną, lecz także SLD, a nawet, jak podają media, z Partią Zielonych. Ani w zmianach strategii, ani w budowaniu szerokiej koalicji nie ma jeszcze nic złego. Problem w tym, że wszystkie te działania prowadzone są ad hoc, bez oparcia na jakimkolwiek ideowym fundamencie. To trochę tak, jakby budowę domu zaczynać od pierwszego piętra.
Nic więc dziwnego, że rozmaite pomysły rzucane przez Schetynę i kierownictwo PO na przestrzeni ostatnich miesięcy odeszły w zapomnienie chwilę po tym, jak zostały wygłoszone. Kto dziś pamięta o hasłach likwidacji IPN-u czy CBA? Kto jest w stanie wymienić, co składało się na ogłaszany z pompą „sześciopak Schetyny”? Mam wrażenie graniczące z pewnością, że dokładnie tak samo będzie z postulatami zgłoszonymi podczas ostatniej konwencji „Kobieta, Polska, Europa”.
Nie chodzi oczywiście o to, by każdy członek Platformy lub PiS-u był w stanie z pamięci recytować cały program partii, ale by umiał powiedzieć, na jakich głównych wartościach ta partia się opiera.
Przez całe lata w dyskusjach politycznych i politologicznych słyszeliśmy, że partie masowe celujące w 30–40 procent poparcia nie mogą być zanadto wyraziste, a raczej powinny być mdłe na tyle, by spodobać się różnym grupom społecznym. Triumfalny pochód ruchów populistycznych przez państwa zachodnie pokazuje jednak, że ta epoka dobiega końca. Wyborcy domagają się wyrazistości i konkretnych idei.
Partie ich pozbawione mogą skończyć jak brytyjscy torysi czy amerykańscy republikanie: przejęte, rozbite lub całkowicie zmarginalizowane.