Mary Beard – wykładowczyni University of Cambridge, publicystka, feministka. Nazywana „najbardziej znaną klasycystką”, słynie z prokobiecych postulatów i nierzadko kontrowersyjnych wypowiedzi. Jest redaktorką działu „The Times Literary Supplement”, na którego stronie internetowej prowadzi bloga „Don’s Life”. Jak sama podkreśla: „Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie była feministką”. Swój manifest „Kobiety i władza” rozpoczyna słowami: „Nie zapominajmy, że kobiety na Zachodzie mają wiele powodów do radości”, czym zapewnia nas, że w Europie w kwestii kobiecych spraw nie jest tak źle. Wywalczyłyśmy przecież już całkiem sporo. Ale przed nami jeszcze długa droga.
„Jeśli chodzi o niedopuszczenie kobiet do głosu,
kultura Zachodu ma tysiące lat praktyki”
Czym jest przestrzeń publiczna? Jak wypowiadamy się w imieniu grupy, społeczeństwa, narodu? Jak głosi Wikipedia, debata publiczna to „dyskusja o sformalizowanej formie, która dotyczy wyboru najlepszego rozwiązania omawianego problemu lub sprawy, mająca miejsce najczęściej w większym gronie osób np. na zebraniu, posiedzeniu, zgromadzeniu lub zjeździe”. Początki sztuki retorycznej kształtowały się przede wszystkim w czasach antycznych, w starożytnych Grecji i Rzymie (ustalone wówczas zasady do dziś stanowią podstawę wypowiedzi współczesnych polityków, na przykład twórcy przemów Baracka Obamy czerpali najlepsze chwyty od Arystotelesa i Cycerona). W czasach, w których kobiety wypowiadać się nie mogły.
Jak zauważa Mary Beard, pierwsze wzmianki o uciszaniu kobiecego głosu pojawiają się już w Homerowskiej „Odysei”, gdy Penelopa prosi aojdę o weselszą pieśń, a jej syn Telemach mówi jej: „Matko moja, wracaj do siebie i pilnuj swojej roboty […]. Słowo do mężów należy”. Fakt, że dorastający chłopiec mówi dojrzałej kobiecie, co powinna robić, brzmi absurdalnie, ironizuje Beard. Jednak warto zauważyć, że już na etapie samego kształtowania się sfery publicznej, kobietom odmawiano w niej miejsca i spychano je do sfery domowej. Skutki tego procesu możemy obserwować do dziś.
Rodzynki w politycznym cieście
Mary Beard tytułuje książkę „Kobiety i władza”, a władzę widzi właśnie w polityce. Na szczęście, w parlamentach i rządach widzimy coraz więcej kobiet i to, co mają do powiedzenia, liczy się coraz bardziej. Margaret Thatcher, Hillary Clinton, Angela Merkel – tymi nazwiskami mężczyźni zazwyczaj skutecznie zaklejają usta tym kobietom, które zaznaczają, że postaci kobiecych jest w polityce wciąż za mało. Jednak warto zadać sobie pytanie – w jaki sposób te kobiety zaszły tak wysoko? Co jest ich metodą?
Odpowiedź jest prosta: upodobniły się do mężczyzn i zrezygnowały ze swojej kobiecości. Margaret Thatcher brała lekcje obniżania głosu, by ten był bardziej stanowczy, bowiem „melodyjne, śpiewne tony kobiecego głosu pasują raczej do użytku domowego”. Merkel i Clinton noszą proste, męskie garnitury i garsonki, żeby upodobnić się do otaczających ich mężczyzn. Doskonale bowiem wiedzą, że gdy podkreślą swoją kobiecość, to co będą miały do powiedzenia, straci na znaczeniu, a w centrum zainteresowania znajdzie się kształt ich talii, długość nóg, głębokość dekoltu. Uprzedmiotowienie kobiety jest tak silne, że często ma się poczucie, że gdy kobieta stara się podkreślić atrybuty swojej płci, mężczyźni z miejsca przestają jej słuchać, a zaczynają ją oglądać jak rzecz. Pojawianie się kobiet na wysokich stanowiskach nazywane jest w socjologii zjawiskiem „rodzynek w cieście”. Chociaż są one częścią systemu, to pozostają odrębnymi od niego elementami. W konsekwencji być może wpływają niekiedy na rzeczywistość, ale kosztem zupełnej izolacji i samotności.
Beard zaznacza, że kobiety mogły się wypowiadać, jednak tylko w obronie własnej, w obronie innej kobiety lub tuż przed męczeńską śmiercią. Trudno uznać te sytuacje za dobre okazje do wyrażenia swojej opinii na jakiekolwiek społeczne tematy. Zatem skoro jedyny słyszalny kobiecy głos przez wieki dotyczył rzeczy, które zupełnie nie liczyły się w debacie publicznej, pozostaje zadać sobie pytanie, jak można się do niej włączyć? Mary Beard podkreśla, że jedynym wyjściem jest walka o zmianę całego systemu społecznego, który całymi wiekami był budowany w oparciu o męskie spojrzenie na rzeczywistość i męski pogląd na to, gdzie jest w niej miejsce dla kobiety. Musimy zjednoczyć się jako kobiety i zdefiniować, co jest kobiecym punktem widzenia. Musimy wreszcie zacząć kreować publiczną debatę, która bierze pod uwagę racje obu stron – kobiecej i męskiej.
Tato, kup mi piłkę
Trzeba przyznać, że jest coraz lepiej. Kobiety, które pojawiają się na polskiej scenie politycznej, zwracają uwagę na kobiece potrzeby i na to, że te ostatnie powinny być traktowane poważnie. Ale to jednak wciąż za mało. Potrzebujemy kobiecego głosu nie tylko w „kobiecych sprawach” – czyli tych związanych z urlopem macierzyńskim, przedszkolami, opieką nad dziećmi. Potrzebujemy go też wszędzie tam, skąd cały czas nas wyrzucano, gdzie sama obecność kobiet drażniła lub była wyśmiewana. W końcu władza to nie tylko polityka, ale też wszystkie inne sfery, w których pojawiają się pieniądze i w których zapadają decyzje o kluczowym znaczeniu. Władza to kierownicze stanowiska, to przywództwo w projektach naukowych i badawczych, a także w sporcie.
Jeśli chodzi o ten ostatni, dobrym przykładem jest piłka nożna, gdzie sprawy mają się najgorzej. Kobiety stanowią 0,93 procent wszystkich profesjonalnych graczy, co sprawia, że bycie piłkarką jest najbardziej dyskryminowanym sportowym zawodem na świecie. Rozbieżności w płacach są porażające – najlepsze brytyjskie piłkarki zarabiają przeszło trzy razy mniej niż mężczyźni z tej samej ligi, a ponad połowa kobiet rezygnuje z zawodowego uprawiania tego sportu właśnie z powodów finansowych. Kobiece kluby mają duże problemy z pozyskaniem sponsorów, ponieważ ci, kierowani przede wszystkim chęcią zysku, decydują się na wspieranie o wiele bardziej medialnych meczy męskich. W konsekwencji piłkarki muszą pracować dorywczo. Nikt nie opłaca im dojazdów na mecze, sprzętu i nie odprowadza za nie składek emerytalnych. Można wciąż utrzymywać, że kobiety nie chcą żyć ze sportu i że nie są nim zainteresowane, ale może problem leży znacznie głębiej? Może po prostu nie umożliwia im się tego?
W tej kwestii nie chodzi jedynie o pieniądze. Tu chodzi o cały przekaz, jaki idzie w świat. Każe on postawić sobie pytanie, na ile obecność kobiet w sporcie naprawdę się liczy? Na ile są w nim chciane i doceniane? Oczywiście, drzwi dla pań w sporcie są teraz otwarte – mogą startować w zawodach i należeć do klubów. Mamy przecież wspaniałe tenisistki, siatkarki, biegaczki, jednak one wszystkie wciąż wkraczają w sportowy świat ze świadomością, że jest on z gruntu męski. 80 procent wszystkich trenerów sportowych w Europie to mężczyźni. To oni stoją też na czele prywatnych instytucji wspierających kluby sportowe i to oni sport tłumaczą i o nim opowiadają (wśród ponad 200 wymienionych na Wikipedii polskich dziennikarzy sportowych, jedynie 6 to kobiety).
Można zasłaniać się brakiem kobiecego zainteresowania sportem, ale nie wynika ono z żadnej biologicznej predyspozycji. Wynika z wychowania. Małe dziewczynki obdarowywane są przeważnie lalkami, misiami, zestawami do makijażu, a chłopcy – piłkami i autami wyścigowymi. Niektóre przedmioty reklamowane są jako chłopięce i jako takie umieszczane w opakowaniach w ciemnych barwach z wyraźnym męskim wizerunkiem piłkarza. Nietrudno zatem zrozumieć, że dziewczynki nie są nimi zainteresowane, a gdy już dorosną, unikają sportu. Przecież jak można robić karierę w sporcie, skoro przedtem nikomu się nie kibicowało? Może warto zatem to zmienić i zaapelować: mamo, tato, kupcie córeczce piłkę?
To przekaz równe prosty i mocny, co wezwanie Mary Beard: Kobiety! Mówcie, sięgajcie, zdobywajcie! Chociaż na siedmiu wzgórzach wciąż piętrzy się Rzym, jest on teraz zupełnie innym miejscem; miejscem, w którym nasz głos ma znaczenie. W końcu mamy rok 2019 i wbrew temu, co mówi „Odyseja”, słowo należy już nie tylko do mężów.
Książka:
Mary Beard, „Kobiety i władza. Manifest”, przeł. Ewa Hornowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2018.