Koszty nie grają roli

Największy skandal – co słusznie zauważa na naszych łamach Tomasz Sawczuk – polega na tym, że prezes ugrupowania sprawującego władzę traktuje Pekao – czyli drugi pod względem wartości aktywów bank w Polsce , kupiony od prywatnego właściciela za publiczne pieniądze – jak świnkę skarbonkę, pozwalającą sfinansować dowolne przedsięwzięcie, niezależnie od jego biznesowego sensu.

Ktoś może powiedzieć, że to zarzut bez podstawny, bo przecież ostatecznie do transakcji nie doszło, nie wiemy więc, czy bank faktycznie przyszedłby Kaczyńskiemu w sukurs. Dlaczego jednak w takim razie prezes wskazuje właśnie na bank Pekao jako źródło pieniędzy na realizację projektu? Dlaczego nie ma mowy chociażby o banku Santander – którego prezesem (jeszcze przed zmianą nazwy) był premier Mateusz Morawiecki – czy innych instytucjach zdolnych do sfinansowania takiej inwestycji, które być może zrobiłby to na lepszych warunkach niż Pekao? Kaczyński nie zastanawia się, kto mógłby sfinansować jego projekt – on to wie. Prace zatrzymuje nie brak środków, a kalkulacje polityczne.

Proszę wyobrazić sobie reakcję PiS-u, gdyby to Grzegorz Schetyna lub Donald Tusk chcieli postawić w stolicy wieżowiec i czerpać z niego zyski dla partii. | Łukasz Pawłowski

Innym, pośrednim dowodem na gotowość banku do pomocy partii są także nagrane prośby Grzegorza Tomaszewskiego o pomoc w sprawie finansowania podupadającej „Gazety Polskiej”. Przypomnijmy, Tomaszewski – prezes spółki Forum wydającej gazetę, a prywatnie kuzyn Kaczyńskiego – skarży się, że musiał „trzy razy wydzwaniać” do prezesa Pekao i prosi o interwencję szefa PiS-u, bo zamknięcie gazety przed wyborami „kiepsko” by wyglądało. Kaczyński nie reaguje ani zdziwieniem (Co ja mam wspólnego z bankiem czy gazetą?), ani oburzeniem (Działający dla zysku bank ma finansować upadające przedsięwzięcie?), stwierdza jedynie, że to „inna sprawa”.

Prezes PiS-u powiedział w jednym z wywiadów , że dla realizacji swoich celów politycznych byłby w stanie poświecić tempo wzrostu całej polskiej gospodarki. Rentowność jednej firmy – nawet tak wielkiej jak bank Pekao – to na tle dobra partii, koszt niewielki. Czy takimi standardami powinni się kierować także inni polscy politycy? Proszę wyobrazić sobie reakcję PiS-u, gdyby to Grzegorz Schetyna lub Donald Tusk chcieli postawić w stolicy wieżowiec i czerpać z niego zyski dla swojego ugrupowania.

A taki był skromny…

W tym miejscu mała dygresja na temat linii obrony prezesa, którą zupełnie serio podjęli zwolennicy PiS-u i najważniejsze osoby w tej partii. Brzmi ona w skrócie tak: Jarosław Kaczyński nie mógłby prowadzić interesów za setki milionów złotych, bo przecież… mieszka skromnie, powiada rzeczniczka partii Beata Mazurek, i niedbale się ubiera, przekonuje senator PiS-u Andrzej Stanisławek. To argumentacja całkowicie niedorzeczna, oparta na prymitywnym przekonaniu, że człowiek bogaty z jakichś powodów musi owym bogactwem epatować. Ale skoro ważne osoby w państwie podchodzą do niej poważnie, zasługuje na poważną odpowiedź.

A zatem, fakt, że ktoś nie przywiązuje wagi do stroju czy mieszkania, a jednocześnie obraca grubymi sumami nie powinien nikogo dziwić. Swego czasu najbogatszy na świecie, prezes Microsoftu Bill Gates wyglądem do dziś nie odbiega od przeciętnego pracownika swojej firmy. Założyciel Ikei, Ingvar Kamprad, przez lata dojeżdżał do pracy kupionym w roku 1993 Volvo typu kombi i nigdy nie pozwalał sobie na zakup biletu lotniczego w klasie business. Zwykłe dżinsy, czarne polo i białe adidasy Steve’a Jobsa także nie wskazywały, że ich właściciel zgromadził fortunę liczoną w miliardach dolarów. Z kolei dom trzeciego najbogatszego dziś człowieka świata, Warrena Buffeta – ten sam od ponad 60 lat – wycenia się na zaledwie 650 tysięcy dolarów, czyli jedną stutysięczną majątku właściciela.

Sam Buffet ma także inne, warte o wiele więcej, nieruchomości, ale nie w tym rzecz. Chodzi jedynie o pokazanie, że pozory skromności lub nieprzywiązywanie wagi do tradycyjnych atrybutów bogactwa – jak luksusowe domy, stroje czy samochody – bywają elementem wizerunku najzamożniejszych ludzi na świecie. Na tym tle zabrudzony i niemodny garnitur Kaczyńskiego nie jest niczym wyjątkowym. Ale tak jak starusieńskie Volvo nie czyniło z założyciela Ikei człowieka biednego, tak i stare buty Kaczyńskiego nie zmieniają faktu, że de facto dysponuje dziś gigantycznym majątkiem.

Ludzie wpływowi i zamożni paradoksalnie mogą sobie pozwolić na ekstrawagancje stwarzające pozory skromności, a na które zwykłego człowieka nie stać. Przeciętny pracownik korporacji musi przyjść do pracy ubrany lepiej niż prezes PiS-u nie dlatego, że ma więcej pieniędzy, ale dlatego, że tego wymaga od niego pracodawca. Od Kaczyńskiego nikt z jego współpracowników niczego wymagać nie śmie.

Nie mamy pańskiego płaszcza…

Znacznie ważniejsze jednak od rozważań nad jakością tekstyliów wybieranych przez prezesa PiS-u jest „etyka biznesowa”, jaką ten się kieruje. Przyznam otwarcie, że to dla mnie wątek najbardziej zaskakujący w całej aferze. Dlaczego Kaczyński, który ma w planach wybudowanie wieżowca wartego ponad miliard złotych i wie, że dysponuje potrzebnymi do tego środkami, jednocześnie poświęca kilka godzin swojego czasu na spotkania z Geraldem Birgfellnerem tylko po to, aby powiedzieć mu, że nie dostanie wynagrodzenia za swoją pracę?

Odmowa zapłaty jest być może swego rodzaju testem lojalności. Kaczyński chce sprawdzić czy austriacki biznesmen faktycznie będzie walczył o swoje pieniądze, czy przełknie stratę, licząc na przychylność prezesa – a wraz z nią na intratne kontrakty – w przyszłości. | Łukasz Pawłowski

Warto zwrócić uwagę, że Kaczyński nie kwestionuje ani faktu, że swoje usługi Birgfellner wykonał, ani tego, że wykonał je właśnie dla spółki Srebrna. Prezes PiS-u nie ma też żadnych zastrzeżeń co do jakości wykonanej pracy. Nie składa „reklamacji”, po prostu mówi, że nie zapłaci, bo nie pozwalają mu na to warunki polityczne. Innymi słowy nie zapłaci, bo… źle by to wyglądało. To trochę tak, jakby ktoś zamówił do hotelowego pokoju ogromną ilość alkoholu, a następnie odmówił zapłaty, argumentując, że nie chce tyle wydawać na używki. Absurd.

Kaczyński oczywiście zapewnia swojego rozmówcę, że chce uregulować rachunki, ale jednocześnie każe kontrahentowi walczyć o swoje pieniądze w sądzie. Mało tego, obiecuje zeznawać na korzyść Birgfellnera! Nie ma to wszystko najmniejszego sensu. Jeśli bowiem Kaczyński chciał ukryć całe przedsięwzięcie, to pójście do sądu miałoby skutek dokładnie odwrotny, nagłośniłoby sprawę. Wiemy to z całą pewnością, bo przecież – jak zwrócił uwagę Radosław Sikorski – Birgfellner zrobił dokładnie to, co Kaczyński mu kazał: poszedł do sądu. Z tym że, jak mówił były szef MSZ, przygotował się do rozprawy nieco lepiej niż przewidział prezes. Po co więc te wszystkie rozmowy?

Jedynym sensownym wyjaśnieniem jest to, że odmowa zapłaty jest swego rodzaju testem lojalności. Kaczyński chce sprawdzić, czy austriacki biznesmen faktycznie będzie walczył o swoje pieniądze czy przełknie stratę, licząc na przychylność prezesa – a wraz z nią na intratne kontrakty – w przyszłości.

Prezes PiS-u, udając słabość – na nagraniach mówi, że musi przekonać zarząd spółki, w której zasiada między innymi jego kierowca , żeby ten wypłacił pieniądze Austriakowi – tak naprawdę zachowuje się jak słynny szatniarz z „Misia” Barei. „Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”, pyta.

Jeśli tak interesy prowadzi najważniejszy dziś polityk w kraju, to wniosek dla przedsiębiorców planujących współpracę z instytucjami zależnymi od partii rządzącej jest jeden: lepiej poczekać lub zainwestować gdzieś indziej. Kiepskie to standardy jak na państwo, które zgodnie z retoryką partii rządzącej ma wychodzić z „pułapki średniego rozwoju”, stawiać na „innowacyjność” i być „potęgą high-tech”.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: materiały multimedialne Prawa i Sprawiedliwości.

*/ Powyższy tekst został zmieniony. W pierwotnej wersji błędnie napisaliśmy, że wartość domu Warrena Buffeta jest równa jednej tysięcznej jego majątku. W rzeczywistości to jedna stutysięczna.