Nikogo?
Kilka miesięcy temu pytałem swoich studentów, co znaczy dla nich rok 1989 i czego uczyli się o nim przed maturą. „W mojej szkole to był jakby temat tabu” – powiedziała jedna z uczestniczek zajęć: „Nauczycielka podyktowała nam kilka najważniejszych informacji. I na tym cały temat się skończył”.
O tej historii myślę, gdy ktoś zadaje mi pytanie, kogo obchodzi dziś Okrągły Stół. Teoretycznie dyskusja na temat początków pierwszego trzydziestolecia III Rzeczypospolitej powinna odbywać się w kontekście następnych dziesięcioleci. Tych, w których osoby dziś dwudziestoletnie będą odgrywać najważniejszą rolę.
Na razie jednak można mieć wrażenie, że Okrągły Stół nie obchodzi dziś nikogo – oczywiście, poza aktorami ówczesnych wydarzeń. Jałowe dyskusje o utraconym skarbie „Solidarności” trwają przecież kolejną dekadę – Polacy zaś mają ważniejsze zmartwienia na co dzień.
Byłoby to jednak zbyt łatwe. Po pierwsze, aż do dziś dla wielu osób to właśnie niedawna przeszłość okazuje się politycznym paliwem. Niechęci, urazy i marzenia z czasów opozycji demokratycznej traktowane bywają ze śmiertelną powagą. Po drugie, wekslując pytanie o rok 1989, w istocie unikalibyśmy odpowiedzi na pytanie, na czym dziś opiera się III Rzeczpospolita.
[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2019/02/05/kasia-okragly-stol-negocjacje-konflikt-krew/” txt1=”Czytaj również tekst Katarzyny Kasi ” txt2=”Wojować Stołem czy mieczem? „]
Pluralizm przyprawia o ból głowy
Spór o Okrągły Stół bardzo szybko stał się rytualny. Już w 1989 roku można było usłyszeć, że „z komuną układy są dowodem zdrady” (to jedno z haseł Solidarności Walczącej, matecznika obecnego premiera Mateusza Morawieckiego). Z drugiej zaś strony pisano o cudzie porozumienia z przeciwnikiem politycznym w kraju tradycji insurekcyjnych. Na przykład w edukacyjnej publikacji autorstwa Sergiusza Kowalskiego można przeczytać, że Okrągły Stół to „kamień, który pociągnął lawinę”, a także, że był drogą „od kontraktu wynegocjowanego na Krakowskim Przedmieściu i w podwarszawskiej Magdalence do Europy bez muru berlińskiego i bez mocarstwa na wschodzie, dyktującego ludziom od Łaby po Bug i od Bałtyku po Morze Czarne, jak powinni organizować swoją zbiorową egzystencję”.
Argumentacje „zdrady” i „sukcesu” rozbudowywano przez 30 lat poza granice przyzwoitości. Lekceważono, że wydarzenie to od samego początku budziło kontrowersje. Kilka lat temu Michael Bernhard i Jan Kubik pisali o nieporozumieniach Okrągłego Stołu, wyliczając aż „pięć i pół” różnych interpretacji tego, co się stało w 1989 roku. Obejmowały one dobrze znane nam punkty odniesienia z debaty publicznej: od początku pięknej „drogi do Europy” i „podstawy do pojednania” Polaków po komunizmie, poprzez mówienie o wydarzeniu „moralnie niejednoznacznym”, dalej „zgniłym kompromisie” politycznym – aż po strategię przemilczenia niedawnej przeszłości.
Teoretycznie pluralizm interpretacji mógłby być przyczynkiem do fascynującej dyskusji. Ale wielu Polaków przyprawia on o ból głowy i zębów. W tym roku można było usłyszeć komentarze, że sytuacja jest beznadziejna, gdyż rodacy nie potrafią się porozumieć nawet co do podstawowych faktów (tak mówił Mikołaj Lizut w Tok FM w audycji z Basilem Kerskim). Tu od razu za rogiem czai się narracja o charakterze narodowym Polaków i naszym genie samozniszczenia. A czy spór o rok 1989 ma jakiekolwiek – praktyczne – znaczenie? Tu i teraz? Owszem, proszę bardzo, cała dyskusja o 3 milionach obciętej dotacji dla Europejskiego Centrum Solidarności została wtłoczona w ramy sporu o interpretację historii najnowszej (weźmy choćby wypowiedzi ministra Piotra Glińskiego w wywiadzie dla „Do Rzeczy” z 4 lutego br.).
Komuniści przy Okrągłym Stole bez legitymizacji
Czas zapytać, co z wydarzeniami sprzed 30 lat zrobią następne pokolenia Polaków. Ci, którzy w 1989 roku byli małymi dziećmi, oraz ci, których wówczas jeszcze na świecie nie było.
Przypomnijmy podstawowe fakty. Obrady Okrągłego Stołu trwały od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 roku. Po półwieczu Związek Radziecki rezygnował z odgrywania roli imperium w naszym regionie. Polska Ludowa bankrutowała finansowo, politycznie i moralnie. Wszystko to skłaniało ludzi rządzących PRL-em w imieniu obcego państwa do wyciągnięcia ręki do opozycji antykomunistycznej. Czy raczej tej jej części, która gotowa była tę rękę przyjąć. Od lat 70. XX wieku – wbrew tradycji walczenia o niepodległość z bronią w ręku – rozwijała się opozycja non violence. Nie było to czymś oczywistym. Dość przypomnieć, że jeszcze w 1971 roku z pobudek politycznych wysadzona została w powietrze aula Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Mimo wprowadzenia stanu wojennego przeważająca większość członków opozycji demokratycznej odżegnywała się od przemocy fizycznej.
Droga do pokojowego rozwiązywania sporu politycznego była zatem przetarta. Ale – i tu sedno późniejszych problemów – w 1989 roku żadna ze stron nie dysponowała legitymizacją polityczną, adekwatną wobec przyszłości, do której aspirowano. Niejasne? Już tłumaczę. Otóż, kryteria legitymizacji władzy politycznej z czasów, gdy Polska Ludowa podlegała Moskwie, były fundamentalnie inne niż te z czasów niepodległości po 1989 roku. Dotyczy to zarówno dawnych komunistów, jak i członków byłej opozycji demokratycznej.
Dla porządku zacznijmy od komunistów (czy raczej tak zwanych komunistów, gdyż prawdziwych komunistów w PZPR było w latach 80. tyle co kot napłakał). Po 1944 roku jako podstawę do sprawowania władzy podawano ideologię marksistowsko-leninowską, sojusz z ZSRR, rewolucję i dziejową misję proletariatu, sprawiedliwość społeczną po wiekach i wiele innych. Nikt jednak nie zamierzał poddawać się na serio weryfikacji władzy przy urnach wyborczych. Wybory w 1947 roku sfałszowano, podobnie jak wcześniejsze o rok referendum, i generalnie, mimo takich turbulencji jak rok 1956, trzymano się tej linii. O wolnych, demokratycznych wyborach nie było mowy.
I brak legitymizacji opozycji demokratycznej
Jednak w 1989 roku również przedstawiciele opozycji – jakkolwiek by ktoś nie popierał ich sprawy – nie mieli legitymacji pochodzącej z wyborów. Ktoś powie: „bo nie mogli mieć”. I ma rację. Jednak nie w tym rzecz. Chodzi o to, że z dzisiejszego punktu widzenia – 2019 roku – tytuł do podejmowania rozmów „kulał” po obu stronach.
Od października 1956, przez grudzień 1970, po czerwiec 1976 i sierpień 1980, wyłaniał się trzon opozycji antykomunistycznej, jednak aż do 1989 roku dzierżył on legitymację z czasów podległości. Czyli legitymacja nie wynikała z wolnych wyborów, ale z przekonania o słuszności własnych przekonań, poczucia moralnej wyższości nad przeciwnikiem, gotowości na więzienie za przekonania, etosu inteligenckiego itd. Tak wyłania się liderów w warunkach niedemokratycznych, a także gdy państwo, w którym żyjemy, w istocie zależy od innego mocarstwa – wówczas Moskwy.
Reasumując, w 1989 roku – wedle dzisiejszych kryteriów – występował problem braku legitymizacji politycznej po obu stronach. A to dzisiejsze kryteria, póki co, mają znaczenie dla następnych pokoleń Polaków. Dopiero współcześnie, gdy nabieramy pewnego „luzu” wobec przeszłości, do głowy może przyjść myślowy eksperyment. Oto, jak wiemy, w 1989 roku rozmowy przy Okrągłym Stole odbyły się przed tym, jak w czerwcu zorganizowano częściowo wolne wybory. A teraz proszę sobie wyobrazić, że najpierw odbyły się wybory, że wybrano demokratycznie przedstawicieli obu stron sporu, a dopiero potem podjęto rozmowy. Różnica byłaby ogromna.
Kryteria millenialsów niepodległości
Wczorajsze doskonałości to zatem dzisiejsze niedoskonałości. Co to znaczy? To, że z punktu widzenia 1989 roku zrealizowano scenariusz optymalny i „co się stało, to się stało”, nie oznacza, że młoda Polka i młody Polak, wychowani w demokracji, nie zapytają o przeszłość wedle własnych kryteriów. Nazwijmy je kryteriami millenialsa czasów niepodległości.
Już za chwilę prawica przypomni o „hańbie Okrągłego Stołu”. O tym, że słowa danego komunistom nie należało dotrzymywać. Że trzeba było ujawniać teczki służb od pierwszej minuty wolności i że w ogóle można było reformować szybciej, głębiej i lepiej. Z drugiej strony zaś usłyszymy, że nad Wisłą miał miejsce drugi cud, bo przecież wszystko mogło skończyć się przelewem krwi, jakąś „drugą Rumunią” czy „drugimi Chinami” (skądinąd na tym oparto do pewnego stopnia pomysł na serial „1983”, który przenosi wzory zachowań opozycyjnych w czasy współczesne).
Tymczasem po 30 latach rodzi się pokusa pytania o to, czy w 1989 roku można było nie „szybciej, głębiej i lepiej”, ale stabilniej. Jest to jedyne pytanie, które nie proponuje alternatywnej wersji historii, ale podejmuje temat przyszłości naszego państwa. To pytanie o to, czy, pamiętając o lekcji podziałów trzydziestolecia, będziemy w stanie budować stabilniejszy ustrój w przyszłości. I co z tym dziedzictwem trzydziestolecia zrobimy w XXI wieku.
To stabilność wewnętrzna, a nie łamanie konstytucji czy lekceważenie wyborców naszego przeciwnika jest jedyną podstawą pod myśl o zachowaniu państwa, o reformach międzypokoleniowych i ponadpartyjnych, których wszyscy potrzebujemy (choćby realna, a nie PR-owa, reforma polskiej służby zdrowia).
Gen pokolenia Założycieli III RP
Odpowiedź na pytanie o mit założycielski III RP nie może być naiwna, ponieważ chodzi o odpowiedź, w której chodzi o naszą przyszłość. Tymczasem w praktyce niemal nie dbaliśmy o legitymizację ustroju w oczach następnych roczników, o to, czy i dlaczego społeczeństwo uznaje prawomocność reguł organizujących ład społeczny, instytucji, polityków i klasy rządzącej. W I RP snuto bajki na temat sarmatów. W II RP celebrowano rok 1920 i legiony. Tymczasem w III RP – praktycznie – nie uczono następnych roczników o podstawach III RP.
Niech nikt nie wierzy w szkolne podstawy programowe: to dobre do spierania się w telewizji czy radio. W rzeczywistości, jeśli młody Polak nie wyniósł stosownej wiedzy z domu czy z lekcji „zakręconego” nauczyciela historii, może naprawdę nie wiedzieć, kim dokładnie jest ten starszy jegomość Lech Wałęsa – i o co spiera się z tym drugim starszym panem – Jarosławem Kaczyńskim. Gros młodych ludzi w ogóle nie dociera do tego etapu na lekcjach historii przed maturą. Przez całe lata można było przejść taką ścieżkę edukacji, że nie tylko rok 1989, ale w ogóle cała Polska Ludowa nie dotykała umysłu młodego Polaka.
Co to znaczy? Że ustrój, cała III RP wiszą na włosku życiorysów oraz aktywności części pokolenia Ojców i Matek Założycieli. Bohaterowie roku 1989, pogrążeni we wspomnieniach z młodości i sporach między sobą, nie chcieli zresztą na serio rozmów z młodszymi rocznikami, wypracowywania interpretacji z młodymi Polakami. Zanurzeni w walce z przeciwnikiem, oczekiwali tylko jednego: przystąpienia młodego człowieka do własnego obozu, przyjęcia jednej interpretacji jako swojej. Niewielu podejmowało się prawdziwej pedagogiki międzypokoleniowej, co oznaczałoby także dostosowywanie przekazywanych treści do doświadczenia odbiorców, młodych Polaków.
Millenalsi niepodległości
Tymczasem w Polsce zdarzyła się rzecz niebywała. Od XVIII wieku we własnym państwie urodziło się i wychowało całe pokolenie Polaków, które dziś dobiega trzydziestki. Czegoś takiego nie było od rozbiorów. Ma to ogromne znaczenie dla polskiej kultury, w tym kultury politycznej, o czym pisałem w książce: „Koniec pokoleń podległości”. Młodzi Polacy także zadają sobie pytanie: „kim jestem?”, a odpowiedzi muszą szukać w zupełnie nowych warunkach – w pewnym sensie na własną rękę.
[promobox_publikacja link=”https://kulturaliberalna.pl/wydawnictwo/” txt1=”Biblioteka Kultury Liberalnej” txt2=”<strong>Jarosław Kuisz</strong><br>Koniec pokoleń podległości<br>” txt3=”29,99 zł” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2018/12/Kuisz_OKŁADKA_front2-768×1312-351×600.jpg”]
Trzech dekad własnego państwa nie znało przecież 7–8 pokoleń Polaków. Millenalsi niepodległości, których na co dzień bardziej interesują inne spory polityczno-prawne niż starsze pokolenie (na przykład ten o prawo pracy), nie unikną konieczności zajęcia stanowiska wobec niedawnej przeszłości. To potwornie trudne zadanie, którego można uniknąć, jeśli wybierze się „gotowy szablon”, czyli po prostu jedną z „narracji” poprzedniego pokolenia, zamiast pisania własnej – przez pryzmat własnego doświadczenia, które nie zna życia w państwie zależnym od innego państwa.
Okrągły Stół to doskonały przykład, że taka opowieść jest potrzebna. Jeśli bowiem mamy „pięć i pół” interpretacji jednego wydarzenia, to na przyszłość sensownym zadaniem jest wyjście poza wszelkie czarno-białe wizje historii z czasów podległości (tu „bohaterowie” – tam „zdrajcy”). Nie chodzi o to, by czynić to w imię relatywizmu. Celem jest stworzenie opowieści, mającej jakiejkolwiek związki ze skomplikowanymi doświadczeniami konkretnych ludzi – choćby i członków naszych rodzin. Oznaczałoby to nie tylko opowiadanie o Okrągłym Stole z perspektywy trzydziestolecia jako całości i kontrowersji, które to wydarzenie niemal natychmiast wyzwoliło. Ale oznaczałoby także, że w rozmowie o roku 1989 wychodzimy poza wąski krąg ówczesnych elit obu stron (co już widać w publikacjach niektórych historyków i dziennikarzy) i opowiadamy historię całego społeczeństwa.
Adekwatny do perspektywy życia millenalsów niepodległości byłby zatem programowy pluralizm? Niewykluczone. Właśnie przyjęcie wielości interpretacji wydarzeń roku 1989. Przejście ku skomplikowanej antropologii politycznej, na którą wreszcie możemy sobie pozwolić. I zapewne byłby to wariant adekwatny do życia we własnym państwie. Do życia normalnego, o którym skądinąd marzyły całe pokolenia Polaków.