Czytając George’a Steinera, można chwilami sądzić, że Antygona, Ofelia, Emma Bovary lub Natasza Rostowa są dla tego autora postaciami bardziej realnymi niż jego własna żona. Literatura jest dla niego życiem prawdziwszym od tego, które toczy się na ulicach i w środkach masowego przekazu – ale nie znaczy to, że ucieka on do niej od realu w geście obronnym, w następstwie lęku przed rzeczywistością. Miłość Steinera do książek jest, nie bójmy się tego słowa, zdrowa. Co więcej, mimo że w swoich pracach opisuje on i analizuje teksty literackie wyłącznie poprzez własne gusty, nachylenia i odchylenia, potrafi przy tym uniknąć manifestowania „ja” – co jest dowodem zdrowia jego afektu. Nie będąc maniakiem, wyrobnikiem ani rutyniarzem słowa pisanego, Steiner jest jego koneserem i amatorem w źródłowych znaczeniach tych wyrazów, czyli znawcą i miłośnikiem. Jest też erudytą – idę o zakład, że przeczytał więcej niż Borges – ale jego erudycja nie jest tępa ani martwa, lecz bystra i żywa. Literatura i jej sąsiedztwa – historiografia, historia idei, filozofia nieanalityczna, nauki o sztuce – stanowią dla niego najbardziej istotną formę komunikacji prowadzonej między ludźmi, którym zależy na oderwaniu się od aktualiów chociaż na kilka chwil życia. Steinerowi nie przypadł w udziale los mocnego twórcy – pisarza czy myśliciela, którego osobista wizja jest na tyle silna i pełna, aby inni ludzie przejęli się nią i poświęcali czas jej poznawaniu – lecz z pewnością mało kto w XX i XXI wieku może mu dorównać na polu egzegezy mocnych twórców. To także niemało, ponieważ z pewnych punktów widzenia prawdopodobnie lepiej jest być pierwszorzędnym znawcą cudzych twórczości niż drugorzędnym twórcą przelotnych szlagierów.

Można Steinera nie lubić za to, że obcuje tylko z „wielkimi”, albo uznawać go za relikt czasów, kiedy o wartości tekstów i innych przedstawień symbolicznych decydowały wąskie kręgi samozwańczych elit kulturalnych – nie sposób jednak odmówić mu zalet bardziej uniwersalnych. W jego osobie uobecnianej przez teksty, które napisał, mamy bowiem do czynienia z autorem, który pisze nie na stopień (szkolny, naukowy, jakikolwiek), nie na termin, nie licząc honorarium ani nie oczekując fejmu/hejtu. Zna mody i trendy intelektualne, ale nie za bardzo się nimi przejmuje. Wybiera nie te tematy, które są aktualnie dyskutowane i o których wypada coś (po)wiedzieć, lecz te, które w jego własnym odczuciu zapraszają go do wypowiedzenia się. Podchodzi do nich z powagą, która nie ma jednak nic wspólnego z zadęciem, i takiej samej powagi oczekuje od czytelnika. Mówi mu: „hej, kolego, chcę ci opowiedzieć o czymś ważnym”, lecz nie obraża się, kiedy zagadnięty mówi, że nie ma czasu. W naszych czasach wszystko to brzmi odrobinę dzbanowato, brzmiało tak jednak również w dawnej epoce sprzed zaistnienia mediów społecznościowych. Niedbałość jest łatwiejsza od dbałości, dbałość daje lepszy pozór istnienia w istocie – bez względu na to, czy piszemy rylcem, czy klawiszami, czytamy z pergaminu, czy z ekranu.

W prezentowanym nam przez Fundację Terytoria Książki wyborze esejów, które Steiner pisał dla „New Yorkera” przez trzy dekady, pierwsze miejsce zajmuje obszerny tekst dotyczący Anthony’ego Blunta. Jest to bodaj najcięższy gatunkowo składnik tego zbioru, określający współrzędne dla większości pozostałych. Anthony Blunt [1907–1983] wyraźnie fascynował Steinera, w postaci tej zderzały się bowiem dwie sprzeczne dominanty bytu ludzkiego: uczciwość i zdrada. Blunt był światowej sławy brytyjskim historykiem sztuki, najlepszym w swoich czasach znawcą malarstwa Poussina, oficjalnym opiekunem dzieł sztuki należących do kolekcji królewskich (Surveyor of the Queen’s Pictures). Był także współpracownikiem wywiadu i oddawał armii brytyjskiej liczne usługi w latach II wojny światowej. Obracał się w najwyższych sferach i cieszył się ogólnym szacunkiem przez kilka dekad – dopóki nie wyszło na jaw, że od lat 30. był również agentem NKWD, a potem KGB – i to nadzwyczaj czynnym. Prawdopodobnie przekazywał Rosjanom informacje o planach emigracyjnych rządów państw okupowanych przez ZSRR i Niemcy (w tym rządu polskiego), ułatwiając Stalinowi prowadzenie gry z aliantami. W ten sposób przyczynił się do pomnożenia cierpień ludzi, którzy w 1945 roku pozostali w radzieckiej strefie wpływów.

Steinerowi nie daje spokoju to, że Blunt był w stanie pogodzić fundamentalną zdradę, jaką było przekazywanie tajnych wrażliwych informacji obcemu państwu, rządzonemu w dodatku przez krwawego satrapę, z najwyższej próby rzetelnością, jaką przejawiał w swojej pracy naukowej, i której zasady wpajał konsekwentnie swoim uczniom, młodym historykom sztuki. Odpowiedzi proponowane przez Steinera jako rozwiązania tej zagadki, są raczej nieprzekonujące i może samo to pytanie jest źle postawione, przypomina bowiem trochę naiwne pytania o to, jak było możliwe, że naród, który wydał Bacha, Mozarta, Goethego i Manna, mógł wymordować miliony ludzi w komorach gazowych i masowych egzekucjach. Niemniej warto prześledzić pełną pasji analizę, której Steiner poddaje przypadek Blunta, choćby po to, aby odświeżyć wiedzę o tym, że nie tylko w Europie Środkowej dochodziło do bolesnych paradoksów w historii zeszłego wieku.

Po przejściu przez sprawę Blunta wchodzimy na obszar zamieszkany przez kanonicznych pisarzy i myślicieli dwudziestowiecznych. O każdym z nich Steiner ma do powiedzenia coś nietrywialnego i nie jest tak bałwochwalczy wobec tych wielkości, jak można by się spodziewać po człowieku, który życie oddał w służbę Słowa. Szyderczy tekst na temat powieści Johna Bartha „Letters” (słusznie nietłumaczonej na polski poza krótkimi fragmentami w „Literaturze na świecie”, jest to bowiem chyba największy pomnik masturbacyjnego narcyzmu intelektualnego w literaturze XX wieku, kładący się cieniem na dorobku tego pisarza) nie tylko świadczy o krytycyzmie, lecz potwierdza, że literatura to dla Steinera dużo więcej niż szeregi znaków drukarskich na papierze oprawionym w okładkę. Trzysta stron jego tekstów to mało, a pełny spis esejów opublikowanych w „New Yorkerze” podany w aneksie zaostrza apetyt. Co też on napisał o E.M. Forsterze, o Coetzee’em, o Strindbergu, o Yourcenar, o Musilu?

Wybór esejów ma starannie przemyślaną strukturę. Otwiera go tekst o Bluncie, a zamyka wspomnienie o Robercie Maynardzie Hutchinsie [1899–1977], postaci w Polsce raczej nieznanej, ale w USA odgrywającej wielką rolę w kształtowaniu modelu tamtejszej humanistycznej edukacji uniwersyteckiej w pierwszej połowie XX wieku. Zaś przedostatni tekst dotyczy Jamesa Murraya [1837–1915], legendarnego leksykografa, który był głównym twórcą „Oxford English Dictionary”. Zatem od postaci boleśnie uwikłanej w dramaty historii i polityki przechodzimy ostatecznie do ludzi, którzy żyli w innym wymiarze naszego świata – tematy Steinera tworzą w ten sposób klamrę otaczającą los nowoczesnego homme des lettres.

W Polsce wydano uprzednio już kilka książek Steinera, na czele z ogromnym esejem „After Babel” [Po wieży Babel], wznowionym niedawno przez Aletheię. Niestety, autor ten nie ma szczęścia w naszym kraju. Wprawdzie okrutna i bezmyślna masakra, jakiej dokonali polski tłumacz i wydawca na jego „Naukach mistrzów”, to skrajność, ale również w bardziej cywilizowanych polskich edycjach błędów jest niemało. „Eseje dla «New Yorkera»” nie są wyjątkiem i ostatnią partię tego felietonu trzeba – z przykrością – poświęcić na robotę brakarską, ponieważ format tłumaczonego autora nie pozwala na przejście do porządku nad niedostatkami spolszczenia.

Drobne błędy redakcyjne to na przykład pozostawienie w angielskiej transliteracji nazwisk rosyjskich („Tchelitchew” na s. 139, „Gorky” na s. 122) oraz wymienienie w indeksie osoby nazwiskiem „Arnald Momiglian” zamiast „Arnaldo Momigliano”. Podobny kaliber ma pozostawienie na stronie 150 wtrąconych do zdania nazwisk w mianowniku, podczas gdy powinny one być podane w narzędniku, bo dopiero wtedy zdanie będzie miało sens, oraz liczba pojedyncza zamiast mnogiej w tytule „Pieśni” Pounda (s. 141, powinno być „Pieśniach”). We wspomnianym aneksie tytuły książek tłumaczonych na polski nie są spolszczane, jak każe norma, lecz pozostawiane w wersji angielskiej, wskutek czego Robert Musil staje się autorem powieści pod tytułem „The Man Without Qualities”. To są drobiazgi, do których warto się przyczepiać tylko dlatego, że autor tego formatu i z takim pisarskim emploi powinien być wydawany naprawdę idealnie. Ale sprawa nie kończy się na korektorskich omsknięciach i drobnych zaniedbaniach.

Kiedy bowiem na stronie 159 tytuł debiutanckiego eseju Becketta „Dante… Bruno. Vico.. Joyce” przybiera postać „Dante… Bruno… Vico… Joyce” – czytelnik zaczyna korzystać z prawa do rozzłoszczenia w imieniu ważonego tak lekko autora (a nawet dwóch autorów). No dobrze, to może jeszcze jest wina zbyt gorliwych korektorów. Jednak na stronie 163 polski tytuł słuchowiska Becketta „All That Fall” podany zostaje jako „Wszyscy upadają”, podczas gdy w polszczyźnie ma on postać „Którzy upadają”, właściwszą ze względu na konotacje biblijne tego tytułu. Stronę poprzednią ozdabia zaś zabawny potworek „bilingwalizm” – jak gdyby tłumacze nie znali słowa „dwujęzyczność”. W pewnej odległości (s. 253) towarzyszy zaś temu potworkowi kolega o postaci „warianty wyderywowane”. Dwa kolejne przykłady inwencji tłumackiej to „byty spektralne” zamiast „byty widmowe” (s. 157) i „greckie dramaty satyryczne” zamiast „greckie dramaty satyrowe” (s. 181). Kiedy Steiner określa jeden z efekciarskich aforyzmów Ciorana jako „suggestive hit”, tłumacze nie wahają się ani chwili: to „sugestywny hit” (s. 219). Cioranowi ten przekład na pewno spodobałby się jako kolejny dowód beznadziejności ludzkiej kondycji. Można też wątpić, czy „szajbus” jest najtrafniejszym przekładem słowa „crank” (s. 178) oraz czy „hoodlum” to na pewno to samo, co „rzezimieszek”, zwłaszcza kiedy epitet ten dotyczy Andrieja Żdanowa, człowieka, który raczej nie mieszki rzezał. „Szajbusem” jest, dodajmy dla porządku, Céline, a właściwsze w idiomie Steinera i w znaczeniu jego wypowiedzi wydają się dla tych słów tłumaczenia „pomyleniec” i „bandzior”.

Nadzwyczaj kwaśną wisienką na przekładowym torcie jest zaś kiks ze strony 166, na której zepsute zdanie pojawia się też w oryginale, ponieważ jest cytatem z Becketta – i dzięki temu czytelnik może delektować się kunsztem tłumaczy bez kłopotliwego odnajdywania oryginału w Google Books. Temu kazusowi przyjrzyjmy się bliżej. Oryginał: „Peekaboo here I come again, just when most needed, like the square root of minus one, having terminated my humanities.” (w polskiej edycji dodano przecinek po pierwszym słowie, w oryginale nieobecny). Przekład: „A kuku, oto znowu się pojawiam, gdy jestem najbardziej potrzebny, jak minus jeden do kwadratu, terminator humanizmu”. Dalej zaś Steiner komentuje to zdanie: „Gęsta, doskonała fraza. Minus jeden do kwadratu to fantazmat, widmo, bez którego wszakże matematyka się nie obejdzie”.

Oto więc zarówno George Steiner, jak i Samuel Beckett wychodzą w polskiej wersji swoich tekstów na idiotów. Minus jeden do kwadratu daje jeden – wie o tym chyba jeszcze każdy uczeń podstawówki. To proste działanie arytmetyczne nie jest fantazmatem ani widmem matematyki. Beckett i Steiner piszą natomiast w języku angielskim o pierwiastku kwadratowym z minus jeden, to znaczy o liczbie, która dałaby -1 po jej podniesieniu do kwadratu, czyli przemnożeniu przez samą siebie. Ponieważ taka liczba nie istnieje, pierwiastek z minus jeden należy do ekscytujących dla wyobraźni obiektów matematycznych i znany jest jako „jednostka urojona”. Pomylenie pierwiastka kwadratowego jakiejś liczby z kwadratem tej liczby („square root” i „square”) to naprawdę poważne przewinienie, ponieważ błędy tego rodzaju przyczyniają się do umacniania negatywnego stereotypu przedstawiającego humanistów jako ludzi, którzy za każdym razem, kiedy zachce im się użyć terminów z zakresu nauk ścisłych, nieuchronnie wypisują banialuki. W tym przypadku sprawę ratuje przytoczenie oryginału, dzięki czemu śmieszność okrywa tylko tłumaczy.

W dodatku polski przekład tego zdania zawiera jeszcze drugi błąd. Beckettowski podmiot nie mówi bowiem, że jest „terminatorem humanizmu”, lecz, że jest tym, który „wykończył swoje człowieczeństwo”. Steiner wskazuje to dość wyraźnie w dalszej części komentarza. Czasownik „terminate” ma tu znaczenie podobne do znaczenia tytułu znanego filmu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Ponieważ jednak „Terminator” wchodził niegdyś do polskich kin pod tytułem „Elektroniczny morderca”, nie ma co się dziwić, że nie podjęto tropu. Polska szkoła translatorska ma się wciąż tak samo. Żeby nie przedłużać, pominę już oddanie „just when most needed” jako „gdy jestem najbardziej potrzebny”, które także pozostawia trochę do życzenia. Dwa ciężkie błędy plus niedokładność w przekładzie jednego krótkiego zdania, nawet, jeśli jest to zdanie napisane nie przez pierwszoligowca Steinera, lecz przez arcymistrza Becketta (to znaczy: jeszcze o kilka stopni trudniejsze w przekładzie), sprawiają, że bałbym się porównywać z oryginałem dłuższe partie tekstu w tej książce.

Co ciekawe, istnieje polski przekład „Tekstów po nic” Becketta, z których pochodzi ten prze-terminowany w podanej tu wersji cytat. Nie jest łatwo dostępny, ponieważ wydano go w połowie lat 90., kiedy wydawcy polscy rzadko przejmowali się ustawowym nakazem wysyłania tak zwanych „obowiązków” do wielkich książnic krajowych, niemniej w paru bibliotekach można go wygrzebać. Dlaczego tłumacze nie uczynili tego, zdając się na własne rozeznanie, które ich w tym i nie tylko w tym momencie zawiodło – to już ich sekret. Owszem, errare humanum est i felietonista „Kultury Liberalnej”, który też popełnił w życiu kilka przekładów, wie coś o tym. Jednak tłumacząc takiego arystokratę słowa, jakim jest George Steiner, należałoby dołożyć wszelkich starań.

Steiner zaś skończy 90 lat pod koniec kwietnia tego roku. Ciekawe, czy ma jeszcze coś do czytania.

 

Książka:

George Steiner, „Eseje z «New Yorkera» (1966–1977)”, opracował i wstępem poprzedził Robert Boyers, opracowanie i posłowie do polskiego wydania Olga i Wojciech Kubińscy, przełożyli różni, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2018.