Konferencja w Warszawie od początku funkcjonowała w dwóch równoległych rzeczywistościach. 11 stycznia ogłosił ją sekretarz stanu Mike Pompeo, mówiąc, że jej głównym celem będzie omówienie „destabilizującej roli Iranu” na Bliskim Wschodzie. Polskie MSZ robiło wszystko, żeby wydarzenie pod przydługą nazwą („spotkanie ministerialne poświęcone budowaniu pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie”) przedstawić jako merytoryczną pokojową konferencję. Minister Jacek Czaputowicz życzył sobie, aby polski szczyt był początkiem „procesu warszawskiego”, czyli „pogłębionej dyskusji na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie”, która miałaby „złagodzić konflikty, zapewnić pokój i stabilność”. Wraz z postępem czwartkowych negocjacji życzenia szefa MSZ stopniowo zamieniły się w dyplomatyczny koszmar.

Chociaż do Warszawy zjechali przedstawiciele 60 krajów, główny ton spotkaniu nadawali amerykański wiceprezydent Mike Pence, wspomniany wcześniej sekretarz stanu Pompeo i premier Izreala Benjamin Netanjahu. Zadanie, które postawiła przed sobą polska dyplomacja, od początku było karkołomne. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób zebrani delegaci mieliby rozwiązać bliskowschodnią układankę, skoro w Warszawie zabrakło kluczowych graczy regionu: Rosji, Turcji, Iranu, a także Libanu i Autonomii Palestyńskiej.

Warszawa poprzez organizację konferencji bliskowschodniej chciała udowodnić krajom „starej” Unii Europejskiej swoje dyplomatyczne znaczenie i podkreślić ścisłą współpracę z Amerykanami. Nie udało się zrealizować żadnego z tych celów | Jakub Bodziony, Jagoda Grondecka

Jedynym przywódcą innego państwa, który przybył do Warszawy, był izraelski premier. Raził brak obecności ministrów z Francji, Niemiec oraz przedstawiciela UE. Przysyłając niższych rangą przedstawicieli, Berlin i Paryż demonstracyjnie wyraziły swoją dezaprobatę wobec polskiej inicjatywy i amerykańskiej eskalacji konfliktu z Iranem. Na części wydarzenia pojawił się Jeremy Hunt, szef brytyjskiej dyplomacji. To ważne, ale jego przybycie to raczej kwestia „specjalnych relacji” Waszyngtonu z Londynem (a raczej pragnienia Londynu, by takie relacje mieć), a nie zasługa polskiego MSZ-u.

Zamiast rozmów o pokoju, przegrupowanie szeregów

Benjamin Netanjahu, korzystając z danej mu przez Polskę okazji, wykorzystał konferencję w Warszawie jako element kampanii, mającej zwiększyć szanse premiera w kwietniowych wyborach parlamentarnych. Jeszcze przed rozpoczęciem konferencji, na Twitterze poinformował, że spotkanie w Warszawie będzie ważne dla zbliżenia Izraela z krajami arabskimi „w celu rozwinięcia wspólnego frontu wojny z Iranem”. Chociaż wpis po godzinie zastąpiła jego bardziej koncyliacyjna wersja, przekaz pozostał jednoznaczny.

Szczyt, który według szumnych zapowiedzi miał przynieść wypracowanie nowej strategii wobec problemów Bliskiego Wschodu, nie zaowocował choćby cieniem rozwiązania. Niewątpliwie, najbardziej oczekiwanym momentem było przedstawienie przez Jareda Kushnera, zięcia Donalda Trumpa i jego doradcy do spraw Bliskiego Wschodu, zarysu porozumienia między Izraelem i Palestyną. Ostateczna i pełna jego wersja ujrzy jednak światło dzienne dopiero w kwietniu po wyborach w Izraelu.

A zatem, wbrew wcześniejszym, bardziej koncyliacyjnym zapowiedziom, uwaga w pełni skoncentrowała się na Iranie i zagrożeniu z jego strony. Wiceprezydent Mike Pence w ostrym wystąpieniu posunął się do oskarżenia Teheranu o „opowiadanie się za kolejnym Holocaustem” i nazwał tamtejsze władze „morderczym reżimem”. Choć, istotnie, tradycją irańskich przywódców jest nawoływanie co jakiś czas do „wymazania Izraela z mapy”, trzeba albo solidnej niewiedzy, albo świadomej manipulacji, żeby pokusić się o analogię z Zagładą. Ci sami irańscy liderzy wielokrotnie podkreślali , że ich wrogiem nie jest naród żydowski, a jego władze – „syjonistyczny reżim”, który okupuje terytorium Palestyny. „Wymazanie” tyczy się zaś granic, nie społeczeństwa. W Iranie żyje największa na Bliskim Wschodzie mniejszość żydowska, a konstytucja gwarantuje jej przedstawicielowi miejsce w parlamencie. Istnieją liczne synagogi, a żydowskie dzieci, w przeciwieństwie do irańskich, nie muszą uczęszczać do szkoły w soboty.

Dalej wiceprezydent perorował, że tak zwane porozumienie nuklearne (JCPOA) nie spowoduje, że Iran zrezygnuje z planów zdobycia broni nuklearnej, a jedynie odroczy tę wizję w czasie. Umowa obowiązuje tylko na 15 lat, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby po tym czasie ją przedłużyć. Tymczasem stanowi ona jedyną gwarancję – oraz możliwość weryfikacji – tego, że Iran nie wejdzie w posiadanie atomu przed upływem tego czasu. Jeśli dojdzie do jej całkowitego zerwania, a reżim w Teheranie poczuje się przyparty do muru, Iran może zostać państwem atomowym w stosunkowo krótkim czasie. Ajatollahowie, podobnie jak Korea Północna, w broni jądrowej upatrują przede wszystkim ostateczną gwarancję ochrony przed napaścią. Jeśli Iran zdecyduje się na jej zdobycie, podobne starania szybko podejmą inne państwa regionu, które mogą sobie na to pozwolić.

Szczyt, który według szumnych zapowiedzi miał przynieść wypracowanie nowej strategii wobec problemów Bliskiego Wschodu, nie zaowocował choćby cieniem rozwiązania. | Jakub Bodziony, Jagoda Grondecka

Jednym z nich jest Arabia Saudyjska, której wiceprezydent Pence nie poświęcił w swoim przemówieniu ani zdania! Choć napomknął o morderstwie Dżamala Chaszukdżiego, to pominął takie szczegóły jak fakt, że dziennikarz został zamordowany w saudyjskim konsulacie w Stambule, a CIA odpowiedzialnością za całą akcję obarcza saudyjskie władze. Saudyjczycy są także aktywną stroną konfliktu w Jemenie, w kontekście którego wiceprezydent znów wymienił tylko Iran, oraz ingerują w regionalną politykę na wielu innych szczeblach, by wspomnieć choćby niespodziewaną dymisję premiera Libanu ogłoszoną w Rijadzie. W regionie, którego krucha i niestabilna równowaga opiera się na zachowaniu balance of power, jednoznaczne opowiadanie się po jednej ze stron konfliktu i ośmielanie jej do dalszego rozpychania się, na dłuższą metę prowadzi do nieuniknionej konfrontacji.

Polska dała się wciągnąć na nieznane wody

Iran nie zaatakuje pierwszy ani Izraela, ani Arabii Saudyjskiej. Władze w Teheranie mają świadomość, że ich armia, choć liczna, jest fatalnie wyszkolona i wyposażona. Może jednak dalej prowadzić wojny zastępcze, finansować zewnętrzne organizacje, jak Hezbollah, rozwijać swój program budowy rakiet balistycznych, wreszcie wrócić do budowy broni nuklearnej – i to z rosnącym poparciem społeczeństwa. Islamska Republika nie spadła Irańczykom z nieba. Wyrosła na tej ziemi, zakorzeniona w historii i kulturze – i zawsze będzie im bliższa niż saudyjska monarchia, „syjonistyczny reżim” czy kolejny amerykański prezydent ze swoim pomysłem na Iran. Choć w istocie duża część, szczególnie młodszych Irańczyków jest zmęczona porewolucyjnym ładem i z tęsknotą patrzy na Zachód, zbyt dobrze znają historię swojego kraju, aby wyrażać entuzjazm wobec wizji przewrotu wojskowego i władzy zainstalowanej podług instrukcji z zewnątrz. Po okresie pragmatyzmu, kiedy Iran postanowił wejść z Zachodem na ścieżkę dialogu i dyplomacji, bo to miało przynieść mu wymierne ekonomiczne i polityczne korzyści, nadszedł kolejny okres ideologizmu i powrót do ostrej, antyamerykańskiej retoryki. Polityka Stanów Zjednoczonych, Izraela i państw arabskich prawdopodobnie przyniesie skutki dokładnie odwrotne do zamierzonych – wzmocni reżim i wzmoże wojowniczą postawę Iranu wobec świata.

Jeśli dojdzie do (dotychczas mało prawdopodobnej) wojny pomiędzy koalicją państw arabskich i Izraelem a Iranem lub próby zbrojnego obalenia reżimu w Teheranie, dotkliwe skutki poniesie w znacznej mierze Europa. Liczba ludności w Iranie przewyższa liczbę ludności Iraku i Syrii razem wziętych, co daje wyobrażenie o skali kryzysu uchodźczego, jaki mógłby nastąpić w wypadku konfliktu. Także zagrożenie terrorystyczne z oczywistych względów będzie wyższe na Starym Kontynencie niż za Atlantykiem. Współodpowiedzialność Polski będzie wtedy bezsprzeczna. Jednak, nawet jeśli nie spełni się tak pesymistyczny scenariusz, rezultat konferencji zaskoczył chyba nawet najbardziej sceptycznych wobec zdolności dyplomacji rządu PiS-u komentatorów. W świat poszedł sygnał o naszej serwilistycznej postawie wobec Stanów Zjednoczonych, nielojalności wobec sojuszników z UE. Polski minister spraw zagranicznych korygowany przez swojego amerykańskiego odpowiednika w kwestii umowy z Iranem, której Unia była jednym z głównych architektów, stanowił raczej przykry widok.

Polityka Stanów Zjednoczonych, Izraela i państw arabskich prawdopodobnie przyniesie skutki dokładnie odwrotne do zamierzonych – wzmocni reżim i wzmoże wojowniczą postawę Iranu wobec świata. | Jakub Bodziony, Jagoda Grondecka

Lokaj zostaje z pustymi rękami

Warszawa poprzez organizację konferencji bliskowschodniej chciała udowodnić krajom „starej” Unii Europejskiej swoje dyplomatyczne znaczenie i podkreślić ścisłą współpracę z Amerykanami. Nie udało się zrealizować żadnego z tych celów, o osiągnięciu, czy nawet wypracowaniu planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu nie wspominając. Koncyliacyjne i wyważone przemówienia premiera Morawieckiego i ministra Czaputowicza na tle wojennej retoryki USA i Izraela prezentowały się surrealistycznie. Wydawało się, że polscy gospodarze usiłują realizować kolejne punkty planu, kiedy impreza już dawno wymknęła się spod kontroli. Efektem jest nie tylko międzynarodowy blamaż, ale kryzys PiS-u na krajowym podwórku. Goście zza granicy, obok tradycyjnego już poklepywania po plecach, wymierzyli nam kilka siarczystych policzków. Wiceprezydent Pence w swoim przemówieniu przywołał rzekomo bohaterską historię Franka Bleichmana, który okazał się zbrodniarzem komunistycznego UB. Znana amerykańska dziennikarka stacji MSNBC na wizji opisywała powstanie w getcie jako „walkę przeciwko polskiemu i niemiecku reżimowi”. Z kolei Mike Pompeo spotkaniu z ministrem Czaputowiczem, wypomniał kwestię nierozwiązanych roszczeń żydowskich z czasów Holokaustu, które strona polska od dawna uważa za sprawę zamkniętą. Na koniec, dwie niezależne gazety izraelskie podały, że premier Netanjahu, czemu zaprzecza ambasada Izraela w Warszawie, powiedział, że Polacy współpracowali z nazistami podczas Holokaustu. To, czy była to manipulacja dziennikarska, czy rzeczywiste słowa przywódcy, pozostaje sprawą drugorzędną, tak jak drugorzędne są przeprosiny amerykańskiej dziennikarki na Twitterze. Oskarżenia – nawet niesłuszne – mają znacznie większy zasięg medialny niż późniejsze przeprosiny.

Jeżeli wkrótce nie zostanie ogłoszony spektakularny kontrakt zbrojeniowy z USA lub znaczące zwiększenie amerykańskiego kontyngentu w Polsce (co dementuje Pentagon), to szczyt w Warszawie będzie dla nas jednoznaczną porażką. Amerykanie po raz kolejny potraktowali nas z lekceważeniem, na które mogą sobie pozwolić ze względu na europejską izolację, w jaką wpędziła się Warszawa. Za własne pieniądze zorganizowaliśmy imprezę, na której goście narozrabiali, obrazili gospodarza i zostawili nas z niczym.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Paweł Traczyk / KPRM.