Jana Olszewskiego poznałem kilka lat temu osobiście, nagrywając jego wielogodzinne relacje o Polskim Porozumieniu Niepodległościowym z lat 70., czasach stalinowskich oraz tygodniku „Po Prostu” [1]. Było to niesłychanie fascynujące przeżycie zetknięcia się ze świadkiem i uczestnikiem historii, na dodatek takim, który prezentował własne, oryginalne interpretacje. Jednak o wartości tego spotkania nie stanowił tylko ten wymiar intelektualny, ani też cechy osobiste rozmówcy – a były premier był po prostu wyjątkowo ujmującym człowiekiem. Nie dyskutowaliśmy ani przez chwilę o bieżącej polityce, względem której sytuuję się na daleko odmiennych pozycjach. Jednak to doświadczenie stanowiło kolejną lekcję na temat tego, jak ważne jest wgłębianie się w to, co kryje się pod sztandarami, szyldami i plemiennymi totemami. Nie chodzi, rzecz jasna, o roztapianie różnic, ale o umiejętność i gotowość do odczytywania złożoności i paradoksów naszej najnowszej historii.

Jan Olszewski, a może przede wszystkim krótki epizod jego premierostwa, to jeden ze sztandarów obozu, który dziś sprawuje władzę w Polsce. Jednak wbrew pozorom biografia ta średnio nadaje się na czytankę spod znaku „dobrej zmiany”. Jest ona natomiast świadectwem stałości pewnego etosu służby społecznej oraz oporu przeciwko autorytarnej opresji, ale równie silnie: wieloznaczności, która musi komplikować życie wszystkim tym sądzącym, że świat i historia są proste.

Niepodległość i lewica

Urodził się w rodzinie nie dość, że robotniczej, to o tradycjach socjalistycznych – matka była stryjeczną siostrą Stefana Okrzei, który podczas rewolucji 1905 roku zginął, walcząc zarówno o wyzwolenie narodowe, jak i emancypację społeczną. Obecnie pamięć o Polskiej Partii Socjalistycznej albo się wymazuje – jak na murach Archiwum Akt Nowych, gdzie obok wielkich portretów Dmowskiego i Korfantego trudno szukać jakiegokolwiek socjalisty – albo roztapia w jakiejś miazdze, gdzie socjaliści to w sumie po prostu patrioci, zjednoczeni z endekami w walce o Polskę. Tymczasem, o zgrozo, o dziwo, o szok, była to formacja po prostu lewicowa. I od tego dziedzictwa Olszewski nigdy się odciął. Nie chodziło tylko o sentymenty – konsekwentnie lewicowy odcień miało wiele jego poglądów na sprawy społeczne czy gospodarcze. A zatem jeśli spotkacie kiedyś kogoś, kto czcić będzie chciał Olszewskiego, wdziewając przy tej okazji bluzę spod znaku „Red is Bad”, to wiecie, co z nim zrobić.

Jednocześnie milieu przyszłego premiera było antykomunistyczne i – istotnie – patriotyczne. Przejęcie w 1944/1945 roku władzy w Polsce przez komunistów jego rodzina postrzegała jako katastrofę, jednak nastoletni wówczas żołnierz Szarych Szeregów nie zdecydował się dołączyć do powojennej konspiracji. Z perspektywy wyznawców kultu „żołnierzy wyklętych” bardziej właściwie i moralnie byłoby oczywiście zginąć w obławie UB, jednak Olszewski nie tylko skończył studia prawnicze, lecz także jeszcze w pierwszej połowie lat 50. podjął na krótko pracę – co prawda z przydziału – w Ministerstwie Sprawiedliwości, z którego „uciekł” na Uniwersytet, by tam pisać doktorat. Stalinizm był dla niego czymś z gruntu obcym, wręcz wstrętnym – ale jednocześnie stanowił polską rzeczywistość, w której trzeba się było jakoś odnaleźć.

Olszewski był absolutnie częścią kręgu, który dziś „prawdziwi Polacy”, często w latach PRL siedzący cicho jak mysz pod miotłą albo jeszcze nienarodzeni, wyzywają od zdrajców i manipulatorów. | Łukasz Bertram

Kolejny paradoks: „Po Prostu” – pismo młodych marksistów, którzy chcieli uczynić komunizm lepszym i znaleźli się w awangardzie odwilżowych przemian w 1955/1956 roku. Olszewski ideowo miał z nimi niewiele wspólnego, ale zaczął z tygodnikiem blisko współpracować, dzieląc łamy między innymi z Jerzym Urbanem. Pisał o kumoterstwie na aplikacjach prawniczych, nadużyciach w handlu zagranicznym, ale prawdziwy wstrząs w opinii publicznej wywołał tekst „Na spotkanie ludziom z AK” (jego współautorami byli Jerzy Ambroziewicz i Walery Namiotkiewicz), w którym upomniano się o skrzywdzonych żołnierzy polskiego państwa podziemnego. Niedługo później Olszewski wraz z kolegami z redakcji odbył całodzienną, fascynującą rozmowę z Gomułką, który sposobił się już do powrotu do władzy. Choć po Październiku „Wiesław” zawiódł nadzieje tych, którzy liczyli na dalej idącą demokratyzację, Olszewski zachował dla niego pewien rodzaj szacunku i twierdził, że nigdy nie nazwałby go „zdrajcą”.

Adwokat społeczeństwa

Po rozbiciu w 1957 roku redakcji „Po Prostu” Olszewski porzucił plany kariery naukowej i stopniowo stawał się kluczową postacią kilku środowisk stawiających sobie za cel przeciwstawianie się dyktatorskiej władzy PZPR. Zaangażował się w działalność Klubu Krzywego Koła – szerokiego grona intelektualistów o różnych orientacjach ideowych, krytycznych wobec rzeczywistości PRL, ale nastawionych na działalność legalną, można powiedzieć: pozytywistyczną. Niedługo później został zaś masonem jako członek reaktywowanej loży Kopernik. Nie chodziło ani o fascynację tajnymi uściskami dłoni, ani o knowania na rzecz budowy Nowego Porządku Światowego – była to po prostu jeszcze jedna platforma kontestacji.

W połowie lat 60. zaczął się najbardziej znany etap publicznej aktywności Olszewskiego w PRL: jako jednego z nielicznych, odważnych adwokatów broniących wszystkich tych, którzy weszli w kolizję z władzą PZPR. W tej roli występował więc w sprawach Kuronia, Michnika czy Modzelewskiego, ale również robotników represjonowanych po protestach w czerwcu 1976 roku. Rozpisywanie się tu w celu uzasadniania, jak szlachetna i godna najwyższego podziwu była to postawa w czasach, kiedy przeciwko władzy aktywnie występowało najwyżej 1,5–2 tysiące osób, byłoby wręcz nieprzyzwoite. Adwokat blisko współpracował z Komitetem Obrony Robotników, ale formalnie do niego nie należał – inaczej trudno byłoby mu pełnić obowiązki zawodowe. Był jednak absolutnie częścią kręgu, który dziś „prawdziwi Polacy”, często w latach PRL siedzący cicho jak mysz pod miotłą albo jeszcze nienarodzeni, wyzywają od zdrajców i manipulatorów. Oczywiście, w środowisku tym poglądy nie były jednolite: sam Olszewski kładł we wspomnieniach nacisk na różnice między osobami takimi jak on silniej przywiązanymi do tradycji niepodległościowej a dawnymi marksistowskimi rewizjonistami.

W drugiej połowie lat 70. zaangażowany był też w prace Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, w przeciwieństwie do KOR działającego tajnie. W ramach PPN przygotował anonimowo słynną broszurę „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”, wielokrotnie przedrukowywaną przez wydawnictwa drugiego obiegu. Tekst skromny, pozbawiony jakichkolwiek publicystycznych czy ideowych fajerwerków – po prostu konkretny wywód na temat praw, jakimi mieszkaniec Polski dysponuje w zetknięciu z bezpieką, oraz metod stosowanych przez jej funkcjonariuszy. Była to prawdziwa instrukcja BHP oporu społecznego.

W 1980 roku adwokat odegrał doniosłą rolę jako doradca Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej, a potem przy rejestracji NSZZ „Solidarność ”. Po wprowadzeniu stanu wojennego dalej angażował się w obronę opozycjonistów, wystąpił też jako pełnomocnik rodziny księdza Jerzego Popiełuszki na procesie jego morderców. Należał jednocześnie do grona tych autorytetów opozycji, którzy starli się raczej łagodzić nastroje społeczne, niż je podgrzewać. W 1989 roku krytykował wybory kontraktowe za ich nie w pełni demokratyczny charakter, co oczywiście bardzo pasuje do dzisiejszej narracji deprecjonującej te wydarzenia. Nie zerwał jednak współpracy z Lechem Wałęsą i wciąż pozostawał w mainstreamie dawnej opozycji.

Chwiejny mit

Po 1989 roku zdarzyło się jednak coś, nad czym już niedługo zaczną się zapewne głowić biografowie – socjalistę i masona zaczęła bowiem coraz mocniej wciągać prawica. Okazało się, że nie bardzo jest dlań miejsce na polskiej scenie politycznej. Był człowiekiem lewicy – ale jednocześnie domagającym się przyspieszenia przemian i zrywania z dziedzictwem PRL-owskim, bardziej dogłębnego rozliczania minionego okresu. Związał się więc w 1990 roku z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego, wówczas silnie wspierającego Wałęsę w konflikcie z Mazowieckim i Michnikiem – nigdy nie dość przypominania tej okoliczności, nawet jeśli brała się ona głównie z pragmatycznej taktyki, a nie gorącej miłości. Zresztą, jedną z partii współtworzących PC był na początku Kongres Liberalno-Demokratyczny Jana Krzysztofa Bieleckiego i Donalda Tuska.

Gabinet Olszewskiego nie upadł z powodu zmasowanego ataku agentów i ich obrońców. Choć miał kilka zasług, na przykład wyartykułowanie polskiej woli wstąpienia do NATO, pozbawiony był stabilnej większości parlamentarnej, a na dodatek rozrywały go wewnętrzne spory i ambicje. Tak naprawdę skazany był na klęskę od dnia narodzin. | Łukasz Bertram

Pod koniec 1991 roku Olszewski objął stanowisko premiera. Utracił je pół roku później w wyniku wotum nieufności, przeprowadzonego przez szeroką koalicję. Bezpośrednią przyczyną była realizacja przez rząd uchwały sejmowej – uznanej później za niezgodną z konstytucją – o ujawnieniu osób zarejestrowanych jako tajni współpracownicy SB i zajmujących wysokie stanowiska publiczne. Jednak gabinet nie upadł z powodu zmasowanego ataku agentów i ich obrońców. Choć miał kilka zasług, na przykład wyartykułowanie polskiej woli wstąpienia do NATO, pozbawiony był stabilnej większości parlamentarnej, a na dodatek rozrywały go wewnętrzne spory i ambicje. Tak naprawdę skazany był na klęskę od dnia narodzin. Jednym z najmocniej go podgryzających był wówczas Jarosław Kaczyński – on i Olszewski tworzyli bowiem w łonie Porozumienia Centrum osobne frakcje. Bardzo prawdopodobne więc, że zagranie kartą lustracyjną było „ucieczką do przodu” chwiejącej się ekipy; ponadto w późniejszych latach część osób, których nazwiska znalazły się na „liście agentów”, została z tych zarzutów oczyszczona. O tym dziś pamiętają jednak głównie specjaliści. W prawicowej mitologii ten krótki epizod typowej dla polskich politycznych „najntisów” mieszaniny gier partyjnych, chaosu, bylejakości i dobrych chęci, urósł do roli mitu założycielskiego, jedynej do 2005 roku wyrwy w (post)komunizmie i świętego Graala Jacka Kurskiego, autora słynnej „Nocnej zmiany”, wyjątkowo jednostronnej narracji filmowej o upadku gabinetu.

Późniejsze polityczne losy Jana Olszewskiego były dość smutne. Przykro było patrzeć na jego wybitną postać w towarzystwie coraz bardziej dziwacznych szyldów i person, drogę do Sejmu z list Ligi Polskich Rodzin, w której programie trudno było znaleźć jakiekolwiek dziedzictwo lewicowe. Krytycyzm Olszewskiego wobec modelu transformacji – czyli czegoś, o czym wciąż powinniśmy dyskutować, rewidować i się spierać – był w takim środowisku przygłuszany przez daleko mniej refleksyjny populizm i radykalizm. W ostatnich latach życia były premier mocno popierał PiS i darzył przyjaźnią Antoniego Macierewicza (z którym zresztą zbliżył się już w czasach KOR-u) – potrafił być jednak bardzo krytyczny wobec niektórych szczególnie radykalnych posunięć tej ekipy.

* * *

Wraz ze śmiercią Olszewskiego Polska straciła kogoś o wybitnym formacie. Szczere wyrazy hołdu napłynęły ze wszystkich stron spektrum politycznego – absolutnie słusznie. Teraz rodzi się pytanie o pamięć i o to, co zrobić, by nie została ona doszczętnie skolonizowana przez tylko jedną opcję.

Przypis:

[1] J. Olszewski, „Czas «Po Prostu»”, „Karta”, nr 77, 2013; „PPN. 1976–1981. Język niepodległości”, Ł. Bertram [red.], Warszawa 2012.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: prezydent.pl / KPRP.