Marek Walicki, który urodził się w 1931 roku, dobrze pamięta dziesięciopokojowe mieszkanie w pięknej dzielnicy Warszawy. Jego ojciec był dentystą (matka też), ale z herbowego rodu („w gabinecie ojca, na biurku, stał mały olejny portret Michała Walickiego, ostatniego podstolego koronnego”). Pamięta także polowanie na bażanty u boku ojca i Juliusza Poniatowskiego, który był ciotecznym bratem jego ojca, ministrem rolnictwa i reformy rolnej oraz wicemarszałkiem Sejmu. W swoich wspomnieniach zatytułowanych „Z Polski Ludowej do Wolnej Europy” [Warszawa 2018] pisze, że jego rodzice byli spokrewnieni z Wielopolskimi i zaprzyjaźnieni z Branickimi, Adamem i Beatą (z domu Potocką) – ich pacjentami. Gdy w nocy z 13 na 14 maja 1943 roku sowiecki nalot dywanowy zburzył ich mieszkanie, zamieszkali u Branickich – w Pałacu Wilanowskim. W tym kręgu bywali również ówczesny biskup lubelski Stefan Wyszyński i „Stanisława Wyszyńska-Jaroszowa, rodzona siostra późniejszego Prymasa Polski [która] należała do NSZ”. Ta orientacja polityczna może częściowo wyjaśnia chłodny stosunek jej brata do Żydów, choć autor wspomnień podkreśla, że w rozmowie ze swoją siostrą i z jego rodzicami „z przejęciem mówił o krwawej hekatombie Żydów z getta warszawskiego” [s. 48].
Opis tej ucieczki dwóch nastolatków przez dwie pilnie strzeżone granice czyta się z zapartym tchem. Trzeba było być bardzo sprawnym harcerzem, […] umieć jeździć na buforach pociągu, wyskakiwać w biegu, wykazać męską wytrwałość. […] a nade wszystko odwagę, gdy za każdy błąd groziła śmierć, jeśli nie wieloletnie więzienie. | Henryk Grynberg
Mając 12 lat Marek Walicki został zaprzysiężony jako „zawiszak” do Szarych Szeregów podziemnego harcerstwa i był jednym z warszawskich zuchów, którzy wypisywali na murach symbole i hasła Polski Walczącej. Po wojnie uczęszczał do „Platerówki”, zwanej tak, bo mieściła się w letniej siedzibie przedwojennego gimnazjum i liceum imienia Emilii Plater. Autor wspomina ją jako jedną z najlepszych szkół średnich w Warszawie i okolicy. Polonistka Janina Znamirowska „sprzeciwiała się nowej a ponurej rzeczywistości doborem odpowiedniej literatury” [s. 63]. Księdzem katechetą był pułkownik Antoni Czajkowski, powstaniec warszawski, który został „aresztowany w 1947 roku i przesiedział siedem lat w stalinowskim więzieniu we Wronkach” [s. 64]. Wronki były wcześniej znanym więzieniem sanacyjnym. Wiem, bo przesiedział w nich parę lat mój ojczym – za komunizm. W gronie swoich bliskich szkolnych kolegów i koleżanek autor książki wymienia Hankę Żurek, którą poznałem kilka lat później na Wydziale Dziennikarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Była atrakcyjna, wybitnie inteligentna, przyjaźniła się z Agnieszką Osiecką (i bodajże obie miały romans z Markiem Hłaską). Jeśli „Platerówka” była szkołą opozycji, to Hanka Żurek musiała przejść znamienną ewolucję, bo na Wydział Dziennikarski przyjmowano tylko lojalnych, jeśli nie wręcz gorliwych. W 1950 roku przedwojenna dyrektorka „Platerówki” Emilia Szteinbokówna została zmuszonona do odejścia na emeryturę za „nieodpowiednie nastawienie młodzieży pod względem ideowym”, z powodu ucieczki jej dwóch uczniów – Marka Walickiego i Mariana Krauzego – przez „zieloną granicę” na Zachód.
Opis tej ucieczki dwóch nastolatków przez dwie pilnie strzeżone granice, polsko-czechosłowacką i czechosłowacko-niemiecką, czyta się z zapartym tchem. Trzeba było być bardzo sprawnym harcerzem – na fotografii w harcerskim stroju Marek ma trzynaście sprawności na rękawie – umieć jeździć na buforach pociągu, wyskakiwać w biegu, wykazać męską wytrwałość podczas wielogodzinnego forsownego marszu nocą w okropną jesienną niepogodę, a nade wszystko odwagę, gdy za każdy błąd groziła śmierć, jeśli nie wieloletnie więzienie. Godna podziwu jest również ufność, z jaką młodociani zbiegowie zdali się na pomoc prawie nieznajomych ludzi w nielegalnej podróży przez Czechy bez nawet pozornych dokumentów i znajomości języka. Też kiedyś w młodości przybyłem nielegalnie do Pragi. Przewiozła mnie od granicy samochodem przypadkowo poznana młoda czeska para. Przenocowali mnie, pokazali mi miasto i na koniec on mi się zwierzył, że chciałby przez szczeciński port wydostać się na Zachód. Nie pamiętam, jak mi się udało zamaskować nieufność. Po jakimś czasie dostałem pocztówkę, w której pisał, że zamierza przyjechać do Polski i liczy na moją pomoc w realizacji swoich zamiarów. Nie odpowiedziałem, bo się bałem, że to prowokacja. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że dłużej się wychowywałem w Polsce Ludowej niż tamci dwaj harcerze, a do tego byłem już po debiucie pisarskim, a więc kimś, kogo opłacało się sprowokować.
Walicki wyjaśnia, że jednym z zadań agentów „od Brydaka, przez Czechowicza, aż do ostatnio ujawnionych wtyczek SB, które przetrwały do roku 1989” było „skłócanie nas i podważanie autorytetu kolejnych dyrektorów”. | Henryk Grynberg
W książce Marka Walickiego nie brak opisu autentycznej, klasycznej prowokacji, która była jedną z ulubionych – i najbardziej skutecznych – metod komunistycznej władzy. Nie bez powodu. Bo o czym myślał junak z dobrej, dobrze sytuowanej i kochającej go rodziny, uciekając w 1949 roku na Zachód? „Myślałem przede wszystkim o dostaniu się do wojska polskiego na Zachodzie, powrocie do Polski i rozprawiemu się z komunistami” [s. 75]. Między innymi w odwecie za uwięzienie i torturowanie starszego, przyrodniego brata Michała, który podczas okupacji służył w kontrwywiadzie AK. Prowokatorem okazał się Zbigniew Brydak, podharcmistrz, Marka hufcowy, który zaraz po jego ucieczce „wciągnął kilku swych kolegów z Szarych Szeregów do fikcyjnego, tajnego, antykomunistycznego harcerstwa”, po czym wydał ich wszystkich w ręce UB. Aby zatrzeć ślady, „UB przeprowadziło w mieszkaniu Brydaka pozorowaną rewizję”. Parę lat później został przerzucony na Zachód, „gdzie zaczął udawać uchodźcę politycznego” [s. 73]. Wziął udział w konkursie spikerów ogłoszonym przez Głos Ameryki i został przyjęty do pracy. Kilkakrotnie proponował Markowi, który pracował wtedy w Wolnej Europie, żeby przekradł się z nim do kraju z misją „dla Amerykanów, z którymi – jak twierdził – miał doskonałe stosunki”. Kusił „możliwością zarobienia dużych pieniędzy” i sprowadzeniem z kraju atrakcyjnych dziewcząt [s. 173]. Aresztowano go. „Ja, Zbigniew Juliusz Brydak, przyznaję się, że jestem pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa” – napisał w zeznaniu, które autor wspomnień widział na własne oczy, ale nie nadano tej sprawie rozgłosu, przeciwnie, została „zarządzona cisza”. Czyżby zaoferował współpracę w przeciwną stronę? Walicki pisze, że „kontrwywiad amerykański, z uwagi na śmierć i okrutne traktowanie działaczy harcerskich, sprowokowanych i wydanych w Polsce, zdecydowanie odrzucił ofertę Brydaka” [s. 179]. Jeśli tak, to jak to się stało, że wkrótce znalazł się z powrotem w Warszawie i występując w Rozgłośni Kraj nadającej dla Polaków za granicą, atakował nie tylko Wolną Europę, lecz „rząd londyński, działaczy emigracyjnych, a takźe swych niedawnych pracodawców z Głosu Ameryki”? [s. 181].
Walicki wyjaśnia, że jednym z zadań agentów „od Brydaka, przez Czechowicza, aż do ostatnio ujawnionych wtyczek SB, które przetrwały do roku 1989” było „skłócanie nas i podważanie autorytetu kolejnych dyrektorów” [s. 166]. Wiem to z własnego doświadczenia. Gdy zacząłem pracować w polskiej sekcji Głosu Ameryki, otrzymałem nagle list ze Szwecji od byłego kolegi z letniego obozu ZMP, gdzie przyjaźnił się ze mną i dwoma moimi kolegami z żydowskiej szkoły, co w naszych żydowskich oczach świadczyło, że jest „porządnym Polakiem”. Otóż starał się teraz o azyl w USA i pytał, czy mogę za niego poręczyć. Oczywiście podpisałem formularz, jaki mi przysłano, a następnie poparłem również jego starania o pracę w Głosie Ameryki, gdzie brakowało mi rówieśnika i przyjaciela. Nikt mi tak nie dokuczył jak ten „przyjaciel”. Intrygował, prowokował. „Obywatele z dwutygodniowym wymówieniem” – mruknął przy wszystkich, gdy otrzymałem obywatelstwo. Nasz Security Office udostępnił mi moje dossier, gdzie znalazłem jego zeznanie – z zatuszowanym nazwiskiem, ale oczywiście jego – w którym przekonywał, że nie można mi ufać, bo tacy jak ja idą tam, gdzie im lepiej płacą (co w amerykańskich oczach nie było żadną wadą). Atmosfera w sekcji stała się na tyle nieprzyjemna, że nasz polski szef zaproponował, żebym poszedł ze swym przyjacielem na „ubitą ziemię”. Ponieważ posada rządowa przysługiwała obywatelowi, a nie przybłędzie jak on, więc nie odnowiono jego tymczasowego kontraktu i – został zdalnym sprawozdawcą Wolnej Europy. A po przewrocie w Polsce gdzieś przepadł i wszelki ślad po nim zaginął.
Do przyjaciół Marka Walickiego należeli między innymi Jan Nowak-Jeziorański, Zofia Korbońska, Zdzisław Najder, Hilary Krzysztofiak, Zbigniew Herbert. Większość z nich była również moimi przyjaciółmi. | Henryk Grynberg
Marek Walicki pracował w nowojorskiej filii Wolnej Europy, gdy zaczęły się cięcia budżetowe i niejednikrotnie pytano mnie jako stosunkowo nowego zbiega z Polski Ludowej, które radio należałoby zamknąć. Nieodmiennie odpowiadałem, że raczej Głos Ameryki, bo Wolna Europa była naprawdę potrzebna swoim słuchaczom. Ponieważ w Głosie Ameryki pracowało dużo więcej Amerykanów niż w Wolnej Europie, sprawę załatwiono kompromisowo, zamykając nowojorską filię Wolnej Europy i Marek po wieloletniej praktyce u Jana Nowaka w Monachium oraz Karola Wagnera w Nowym Jorku szczęśliwie wylądował u nas w Waszyngtonie, gdzie się bardzo przydał. Zwłaszcza w maju 1978 roku, gdy nasz polski zwierzchnik spowodował usunięcie z nadesłanej wzmianki o zbrodni katyńskiej daty 1940 roku oraz informacji, kto był sprawcą, co notabene było zgodne z polityką appeasmentu, stosowaną przez ówczesnego prezydenta Cartera. Tylko jedenaście osób z naszej dwudziestoosobowej sekcji podpisało protest. Marek Walicki należał do tych, którzy go zainicjowali i nadali mu rozgłos, w wyniku którego sam dyrektor Głosu Ameryki opowiedział się po naszej stronie. Szczegóły tych wydarzeń opisałem w artykule „Skandal katyński w Waszyngtonie” [„Gazeta Wyborcza”, nr 79/1998] i w książce „Ciąg dalszy” [Warszawa 2008, rozdz. „Skandal”].
Mój kolega trochę niedokładnie zaliczył mnie do „zwykłych boadcasterów”, którzy tylko tłumaczyli teksty i wygłaszali je przed mikrofonem, bo od samego od początku, to jest od września 1973 roku, co czwartek pisałem i nadawałem mój „Notatnik Kulturalny” pod pseudonimem Robert Miller, a było ich w sumie ponad czterysta. Poza tym powtarza w swojej książce błąd terminologiczny, nazywając szefa polskiej sekcji językowej dyrektorem, a jego zastępcę – którym sam pod koniec został – wicedyrektorem. Otóż Voice of America miał tylko jednego dyrektora, którym za naszych wspólnych czasów był Peter Straus z Nowego Jorku. Oprócz niego naszymi zwierzchnikami byli Chief of the European Division i Chief of the Polish Desk oraz ich zastępcy. Sekcja polska liczyła około dwudziestu pracowników i trudno szefa takiej jednostki nazywać dyrektorem, nawet, gdy w okresie „Solidarności” wzrosła do trzydziestu. Gdyby kierownicy sekcji językowych byli „dyrektorami”, to Głos Ameryki miałby blisko czterdziestu dyrektorów i nie wiadomo, kim byłby wówczas Strauss.
W książce nie ma wzmianki o tym, że wskutek pośpiesznej rekrutacji, spowodowanej wydarzeniami w Polsce, przyjęto co najmniej pięciu agentów SB. Tadeusz Lipień, ówczesny szef polskiej sekcji (i pierwszy, który nazywał siebie dyrektorem), pisał na swojej stronie internetowej, że sami mu się przyznali. Warto by zbadać, jakie szkody zdołali wyrządzić, zwłaszcza że był to okres, gdy polska sekcja językowa była uprzywilejowana i – jak pisze Walicki – „dyrekcja VOA dała nam niemal wolną rękę, co ma iść na antenę” [s. 241]. O jednej szkodzie wiem na pewno. Co najmniej trzech z nich prowokowało mnie. Jeden nawet fizyczną pogróżką – oczywiście bez świadków. Gdy zostałem starszym redaktorem, nie wykonywali moich poleceń. Znikali, gdy kładłem im na biurku „newsy” do przetłumaczenia i sam je musiałem tłumaczyć, by trafiły na czas do dziennika. Gdy poskarżyłem się naszemu polskiemu szefowi, odpowiedział: „Musi pan sobie radzić”. Co nie było zgodne z prawdą, bo to byli jego pracownicy, nie moi. W rezultacie udało im się to, czego nie dokonał poprzedni prowokator i byłem zmuszony z polskiej sekcji odejść, właśnie w owym najważniejszym okresie, gdy mogłem się najbardziej przydać.
W końcowych partiach książki przedstawiona jest galeria przyjaciół autora, jak Jan Nowak-Jeziorański, Zofia Korbońska, Zdzisław Najder, Hilary Krzysztofiak, Zbigniew Herbert. Większość z nich była również moimi przyjaciółmi. „Żyjąc niemal 70 lat poza Polską, działałem na rzecz Polski. Najdłużej, bo niemal 40 lat, w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium i Nowym Jorku i w Głosie Ameryki w Waszyngtonie”. Tak mój przyjaciel Marek Walicki podsumowuje swoje życie, zaiste imponujące. Pozostał wierny sobie i dokonał tego, czego chciał, mając osiemnaście lat, choć zajęło mu to dużo więcej czasu, niż się spodziewał.
Książka:
Marek Walicki, „Z Polski Ludowej do Wolnej Europy”, wyd. Bellona, Warszawa 2018.