Złociejowa nie ma na mapie. Przeczucie podpowiada, że leży gdzieś „odrobinę na południe, a potem odrobinę na wschód”, ale właściwie nie wiadomo do końca od czego. Na miejsce prowadzi pochylony drogowskaz stojący przy którejś z rzadko uczęszczanych dróg.
Z początkiem wakacji, na życzenie mamy, Weronika i Filip wyjeżdżają z dużego miasta do cioci zamieszkałej w zapomnianym przez świat Złociejowie. Początkowo niechętnie nastawieni, już po kilku dniach nie potrafią wyobrazić sobie powrotu do miejskiej rzeczywistości. Stopniowo poznają mieszkańców miasteczka i angażują się w życie niewielkiej społeczności, przy okazji ucząc się empatii, wyrozumiałości i bezinteresowności.
„Grupa postaci, zasadniczo poczciwych, chociaż niepozbawionych wad, snuje się po rolniczej okolicy. Bohaterowie składają sobie wizyty i mówią” – tak Marcin Wicha [1] porównuje „Emmę” Jane Austen do „Kubusia Puchatka” i podobnie zdaje się być w przypadku bohaterów „Złociejowa”; wszyscy są tu serdeczni i uczynni, żyją w zgodzie z naturą i celebrują codzienność w sposób, któremu sprzyja panująca akurat pora roku.
Powieść Katarzyny Ryrych ukazała się w ubiegłym roku nakładem wydawnictwa Adamada z ilustracjami Grażyny Rigall i została wyróżniona nominacją literacką do nagrody Książka Roku 2018 Polskiej Sekcji IBBY.
W Złociejowie dominuje odpowiedzialna za ciepły i przytulny nastrój aura „babciowatości”, o której wspomniała członkini jury konkursu Książa Roku Aleksandra Korczak w nocie poświęconej powieści. Starsze panie czuwają nad miasteczkiem, gotowe spotkać się w sprawie niecierpiącej zwłoki o każdej porze dnia i nocy i rozwiązać wszelkie palące problemy. Większość tych kobiet siłę czerpie ze wspomnień o ludziach i historiach sprzed lat – w Złociejowie przeszłość łączy się z teraźniejszością niemalże namacalnie, dodając bieżącym wydarzeniom głębi i przywołując uczucie subtelnej nostalgii.
Pamięć o tym, co było, objawia się tu poprzez bogate i fascynujące rekwizytorium. Przedmioty takie jak stare poradniki z przepisami, skrzynie z książkami, porcelanowe figurki zwierząt czy dziecięce zabawki przesiąknięte są dziwną, tajemniczą magią. Najbardziej magiczne wydają się jednak zwierzęta, a przede wszystkim koty, które w „Złociejowie” spotkać można na każdym kroku. Sprawują one władzę nie tylko nad mieszkańcami miasteczka, którzy rozumieją ich mowę i traktują je z nabożnym szacunkiem, lecz także – co bardzo ciekawe – nad narracją; koty zdają się bowiem odgrywać w opowieści różne role, od chóru greckiego po deus ex machinę.
Choć w „Złociejowie” od czasu do czasu uwagę zwracają stylistyczne niedoskonałości i niedociągnięcia edytorskie, język potrafi zachwycić swoją plastycznością, na przykład, gdy pomiędzy jesiennymi liśćmi małe kałuże połyskują „jak kawałki potłuczonej niebieskiej filiżanki”. Opowieść gloryfikuje zresztą zmysłowe doświadczanie codziennych rytuałów, zanurzanie się w zapachach, smakach i kolorach. Czytelnikowi towarzyszy więc przyjemne pobrzękiwanie kolczyków lokalnej artystki Pacynki, zapach ziół Babci Weteranki, smak wyśmienitych kremówek panny Madzi konsumowanych przez burmistrza (w tajemnicy przed żoną), a także miękkie futro setek kotów zamieszkujących Złociejowo.
Składając hołd tradycji i wartościom pielęgnowanym przed laty, powieść powiela jednocześnie tradycyjne kulturowe schematy, w tym także genderowe. Pacynka gotuje się co prawda z frustracji, gdy komendant wspomina o „słabej i delikatnej kobiecie”, ale też w rzeczywistości niczego to nie zmienia. Zastanawiam się, czy urokliwa atmosfera tego typu opowieści o baśniowych, dziecięcych arkadiach straciłaby na sile, gdyby funkcje mundurowego i burmistrza sprawowały kobiety, zioła lecznicze przygotowywał Dziadek Weteran, a nieśmiałego bibliotekarza po niedawno przebytej, ciężkiej chorobie wspierała nieco aspołeczna studentka z wiedzą na temat programowania.
Najbardziej problematyczne wydaje mi się jednak wprowadzenie do narracji elementów rzeczywistości istniejącej poza Złociejowem. Wizja magicznie odgrodzonego od reszty świata utopijnego miasteczka funkcjonującego jako samoistny byt może wydawać nam się sugestywna i spójna, nawet jeśli czasem zbyt ckliwa – zgadzamy się bowiem na taką konwencję, całkiem zresztą zasadną w ramach całej narracji. Ale jeśli przeciwstawia się jej przesycone kapitalizmem wielkie miasto i Złąwieś, gdzie ludzie znęcają się nad zwierzętami, nagle utopijność Złociejowa zdaje się przejaskrawiona. Ten kontrastowy podział na dobro i zło jest tu w moim odczuciu zbędny i uwydatnia naiwność opowieści, w której szkolny łobuz w jednej chwili staje się dobrym chłopcem i to za sprawą tymczasowego przemienienia w mysz (za karę!).
Kiedy przeczytałam, że autorka sama nazwała książkę „szczególną, taką, która będzie dorastać wraz z Czytelnikiem”, niemal natychmiast obudził się we mnie duch przekory. Postanowiłam, że nie dam się przekonać do kolejnego tekstu próbującego powtórzyć sukces takich literackich przestrzeni, jak Dolina Muminków czy Macondo. I rzeczywiście, powieści zarzucić można kilka (wspomnianych częściowo) potknięć, a także zbyt duże podobieństwo do „Łopianowego Pola”, książki Ryrych wyróżnionej nagrodą literacką w konkursie Książka Roku 2017 PS IBBY. A jednak tyle tu bezinteresownego dobra, wypieków domowej roboty, czytania na werandzie i zdystansowanych do problemów współczesnego świata puszystych kotów, że nie sposób nie zapragnąć spędzenia w Złociejowie przynajmniej jednego słonecznego popołudnia. Wspaniale jest od czasu do czasu przenieść się do świata, w którym najgorsze, co może się zdarzyć, to zakrztuszenie cukrem pudrem.
Przypis:
[1] Marcin Wicha, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, wyd. Karakter, Kraków 2017, s. 43.
Książka:
Katarzyna Ryrych, „Złociejowo”, il. Grażyna Rigall, wyd. Adamada, Gdańsk 2018.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.