Może tak mi się tylko zdawało, ale Tadeusz Słobodzianek, witając gości najnowszej premiery w warszawskim Teatrze Dramatycznym, uśmiechał się z lekka szatańsko. Przywitaliśmy się, zagaiłem, że podobno wreszcie zszedł do właściwych rozmiarów dramatu – zamiast zwyczajowych trzech godzin, ledwie godzinka. „No tak, godzinka, a co?”, wymamrotał dyrektor niespeszony. Wyglądał trochę jako bardzo mocno wyrośnięty uczniak, który wszystkim wyciął niezły numer. Bo jak? Autor „Naszej klasy”, „Proroka Ilji” i „Cara Mikołaja” pisze komedię jak się patrzy? I w dodatku zamiast co najmniej tuzina scen, proponuje cztery, a właściwie bardzo rozbudowaną jedną, gdyż w „Fataliście” mamy prolog, sekwencję właściwą, zajmującą mniej więcej osiemdziesiąt procent tekstu i epilog.

Ci wymęczeni wielogodzinnymi teatralnymi maratonami oraz sztukami, co na dzień dobry chcą zbawić świat, przyjmą woltę Słobodzianka z ulgą. On sam chce prawdopodobnie udowodnić, że oprócz palących problemów interesuje go życie takie, jakim jest, choć w jego nowym tekście można odnaleźć jednak coś poza na poły komediową gierką małżeńską.

Mamy lata 30. poprzedniego wieku, jesteśmy w Warszawie, w mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Krochmalnej, z okien widać kawałek studziennego podwórka. Mieszkanie należy do żydowskiego małżeństwa Lei i Beniamina. Mają dwóch synów, on pracuje w banku, ona gotuje w szabat złoty rosół, bo w tym domu pielęgnuje się żydowską tradycję. Któregoś razu jednak on odmawia zjedzenia rosołu swej żony i to prowokuje parę do rozmowy o tym, kim są, a kim kiedyś byli. Zaczyna się małżeńska potyczka, raz jedno, a raz drugie przejmuje w niej inicjatywę. Wychodzą na jaw skrywane sekrety, prawdziwe i wyimaginowane zdrady. Mała stabilizacja sypie się w pył. Mimo to jednak na koniec wszystko zamknie klamra. Lea znowu poda do stołu, tym razem wszyscy bez szemrania zjedzą jej szabatowy złoty rosół.

„Fatalisty” nie wyreżyserował Ondrej Spisak, autor bodajże wszystkich, jeśli mnie pamięć nie myli, Słobodziankowych inscenizacji w Dramatycznym. Zrealizował go Wojciech Urbański, stawiając przede wszystkim na to, by w pełni wybrzmiał tekst utworu. Dlatego ograniczył scenografię, do minimum sprowadził muzykę. Na Scenie im. Haliny Mikołajskiej są słowa i aktorzy. Leę gra Magdalena Czerwińska w stylowej sukience i nienagannej fryzurze i makijażu. Beniamina – Robert T. Majewski. Jak wymaga tekst, jest lekko zmęczony życiem. „Fatalista”, mimo że niepozorny, nie jest sztuką dla aktorów łatwą, gdyż dialogi Słobodzianka mają mocno literacki sznyt i specyficzny rytm, niczego sobie tutaj nie poszyjesz. Czasem w swym wycyzelowaniu brzmią nawet ździebko nienaturalnie, jakby autor cyzelował całość aż do przesady, szukając odpowiednich słów i melodii. Mam podejrzenie, że dla autora „Obywatela Pekosiewicza” nowa sztuczka stała się – przy okazji – czymś na kształt autotematycznego ćwiczenia dramaturgicznego, testem zastosowania innego niż dotychczas gatunku, a może i zabawą. Wyczuwają to aktorzy, czasem nadmiernie akcentując swe kwestie. Pierwsze skrzypce gra Magdalena Czerwińska, lekko bawiąc się swoją rolą, ale też ledwie dostrzegalnie nasycając ją wewnętrznym cieniem. Dobrze patrzeć, że znakomita aktorka dostaje wreszcie w Dramatycznym rolę na miarę swego talentu i umiejętności. Przed chwilą była poruszająca w „Miłości od ostatniego wejrzenia” u Iwony Kempy, teraz z upodobaniem zanurza się w kompletnie inną konwencję. Czerwińska to artystka, z myślą o której powinno się budować repertuar. Dobrze, że w Dramatycznym to zrozumieli.

Zatem Czerwińska rozmawia z dobrze dysponowanym Robertem Majewskim, Czerwińska zaczepia Majewskiego, Majewski zaczepia Czerwińską, Lea Beniamina, Beniamin Leę. Dobrze się to ogląda, a w głowie jakbym słyszał chichot Tadeusza Słobodzianka, który cieszy się, że nam i sobie coś udowodnił, że trochę z nas zadrwił, bo w tle komedii małżeńskiej są przecież sprawy poważniejszego kalibru. Koniec starego świata, który za chwilę rozsadzą nazistowskie bomby. Zmierzch tradycji narodu żydowskiego i każdego z jego członków osobno. Lekka forma zwodzi, a jednak wychodzę z Dramatycznego z satysfakcją. Ale i odrobiną niedosytu. Bo jakieś to trochę zbyt gładkie, bo słowa płyną, ale pod słowami jednak odrobinę za mało. Bo brakuje przełamania, sprawiającego, że od „Fatalisty” trudniej byłoby się uwolnić. Pewnie tak jednak miało być, w głowie wciąż słyszę nieistniejący chichot Tadeusza Słobodzianka.