Pewien znany polski polityk przebywający obecnie za granicą powiedział niegdyś, że „nie ma z kim przegrać”, co po pewnym czasie okazało się sądem mylnym. Nową powieść Jonathana Littella można skwitować podobnym zdaniem: „nie ma czego interpretować” – i w tym przypadku ryzyko omyłki będzie mniejsze, chociaż wiadomo, że o wielu późniejszych kanonicznych arcydziełach wydawano z początku sądy pochopnie negatywne. Tym razem nie chodzi jednak o faceta, który przez trzydzieści stron oznajmia, że nie może zasnąć. Ten facet śpi, biega, pływa i pieprzy się. W dodatku bywa też kobietą i dzieckiem. Ale niedużo z tego wynika dla czytelnika.
Gdyby te bez mała czterysta pięćdziesiąt stron przeraźliwie nudnej papki słownej wytworzył debiutant bez wyrobionego nazwiska, prawdopodobnie miałby problem ze znalezieniem chętnego wydawcy, a czytelnicy zostaliby przez to uwolnieni od lektury wysokiego ryzyka. Niestety, rzecz ową popełnił autor, który w 2006 i 2007 roku narobił wiele szumu tysiącstronicową epopeją „Łaskawe” – jak pamiętamy, mało kogo pozostawiła ona obojętnym. Powieścią o perwersyjnym esesmanie Jonathan Littell ustawił się na resztę życia w literackim światku Europy. Nie można się zatem dziwić, że odcina kupony. Przez ostatnie lata karmił publiczność magmowatymi reportażami z krajów ogarniętych konfliktami wojennymi, a także obdarzył ludzkość esejem o Léonie Degrelle’u, w którym udowodnił, że naziści nie lubią błota z gnijącymi w nim ludzkimi szczątkami i wolą od niego miejsca czyste i suche; przeoczył jednak, że te akurat preferencje dzielą oni z większością innych ludzi.
Druga powieść Littella o kokieteryjnym tytule „Stara historia” da się streścić następująco: bezimienny narrator pierwszoosobowy krąży po pętli czasowej wewnątrz jakiejś nieokreślonej przestrzeni, zawierającej liczne odrębne miejsca, do których wchodzi się z korytarzy poprzez naciskanie klamek wyłaniających się nagle znikąd. Wchodząc do tych miejsc, które okazują się z reguły przestronnymi salonami lub rezydencjami zaludnionymi przez postacie jak gdyby wzięte z filmów Felliniego, narrator wikła się w rozmaite sceny seksu, na ogół grupowego, w którym uczestniczy intensywnie jako istota o zmiennej płci. W niektórych miejscach zamiast seksu zastaje sceny zbiorowej przemocy na tle politycznym lub światopoglądowym (te partie powieści są chyba reminiscencjami autorskimi z podróży do Syrii i Czeczenii). Pomiędzy epizodami przemieszcza się, biegając po korytarzach o niewyjaśnionej strukturze i wyglądzie.
Całość wędrówki spięta jest kilkoma klamrami, a raczej klamerkami narracyjnymi – przewija się więc bezustannie motyw źle ustawionej instalacji elektrycznej powodującej awarie zasilania, na które uskarżają się różne postacie w kolejnych epizodach, a niektóre osoby i przedmioty pojawiają się wielokrotnie, w rozmaitych sceneriach, co czytelnik rozpoznaje po detalach ich wyglądu i stroju przytaczanych skrupulatnie przez narratora. Mamy przez to zapewne rozumieć, że wędrówka bezimiennej postaci nie jest progresem, lecz krążeniem po jakimś fatalnym zaklętym kręgu egzystencji wypełnionej bezsensownymi kopulacjami i nie bardziej od nich sensowną przemocą. Poza tym odkrywczym obrazem do istoty utworu należeć ma też chyba intensywność zawartych w nim scen seksu i walki. Autor i jego agenci oraz wydawcy uznali zapewne, że te tematy zawsze da się sprzedać, bez względu na procent zawartości sensu w produkcie. „Stara historia” nie zawiera nawet pozoru fabuły, nawet cienia napięcia w narracji. Przez pierwsze sto stron mamy nadzieję, że te opisy są wstępem do czegoś bardziej skomplikowanego, ale potem staje się jasne, że weszliśmy na mulisty grunt, z którego można uciec jedynie poprzez zamknięcie książki. Ciekawe, że w muzyce minimalistycznej zachodzi podobny efekt, lecz daje on całkiem inny rezultat – niekończące się zapętlenia w utworach Glassa czy wielogodzinne dźwięki-drony La Monte’a Younga mogą (choć nie muszą) wciągnąć słuchacza w inny wymiar bycia. Repetycyjne werbalne kopulacje u Littella raczej tylko nużą czytelnika.
Orgiastyczne fantazje tego pisarza przypominają do pewnego stopnia fantazje Michela Houellebecqa – obaj panowie mają bowiem bujną, bogatą wyobraźnię erotyczną, dodatkowo zasilaną najprawdopodobniej poprzez konsumpcję obrazów wizualnych (w tym ruchomych). Ale pierwszoosobowi narratorzy Houellebecqa, opisując, jak młode laski robią im laskę, lub żaląc się, że one nie chcą im tego robić, umieszczają seksualność w szerszym kontekście, wskazując, że związane z nią frustracje mają też związki z problemami społecznymi i politycznymi współczesnej Europy. Natomiast narrator Littella nie zdradza oznak uświadomienia innego niż erotyczne. Przeto jego liczne akcje nie mają wsadu intelektualnego. Seks dla seksu to naprawdę stara historia, a w dodatku bardzo zużyta, aż do wyślizgania. W XX wieku opowiedziano ją tak wiele razy, że wrażliwi młodzi ludzie, którzy wolą odkrywać reprezentacje erotyzmu w kulturze wysokiej zamiast w niskiej (to znaczy: czytać o nim w książkach, a nie oglądać go w necie), mają do wyboru zawartość całego regału, na którego najwyższej półce spoczywają dzieła Henry’ego Millera i Anaïs Nin, niegdyś wstrząsające dla czytelniczej publiczności. Chociaż dziś i one trochę zmurszały, kudy jednak do nich Jonathanowi Littellowi z jego monotonnymi wydumanymi orgiami w zapętlonym labiryncie.
Uparty czytelnik, który liczy na to, że napotka w tym tekście choć jeden moment, który da mu rozkosz interpretacji, może na upartego doszukać się kilku tropów wizualnych. Narrator, przechodząc między swoimi światami, nie tylko biega po niekończących się korytarzach, ale też pływa w basenach. Rozbudowane sceny wskakiwania do wody i poruszania się w niej mogą wywołać skojarzenie z malarstwem Davida Hockneya. To jeden trop. Drugim jest album przeglądany przez narratora w którymś z pokojów, do jakich trafia w trakcie swojej wędrówki. Z opisu wynika, że jest to album z fotografiami Eadwearda Muybridge’a. To trop całkiem obiecujący. W jednym z epizodów narrator obdziera się ze skóry i wyjmuje sobie liczne narządy wewnętrzne. Tu z kolei można dopatrzeć się wpływów starych atlasów i albumów anatomicznych. Imaginarium tej powieści jest wyraźnie oparte na wizualności. Gdyby te wizualne ślady zostały przez autora wbudowane w jakąś przemyślaną strukturę intelektualną czy estetyczną – na przykład taką, jaką serwuje swoim wielbicielom Alan Hollinghurst – o „Starej historii” można by napisać coś więcej niż przygarść szyderstw. No właśnie: gdyby…
Luźny łańcuszek epizodów, jakim jest druga powieść autora „Łaskawych”, przypomina niektóre powieści Jerzego Kosińskiego, w których narrator również przemieszczał się bez wyraźnego powodu i bez jakiejkolwiek logiki od wydarzenia do wydarzenia. Był czas, że Kosińskiego przyrównywano z tego powodu do Kafki – mało kto już o tym pamięta, bo takie porównanie było wręcz groteskowe. Tak samo nieprawdziwe są dziś wzmianki o „eksperymentalności” nowej powieści Littella w zachętach wydawniczych i księgarskich. Nie ma w niej żadnego eksperymentu – chyba tylko ten, który polega na badaniu stopnia wytrzymałości odbiorcy na hucpę lub stopnia jego podatności na wciskanie badziewnego towaru pod chwytliwymi sloganami. Wizje polimorficznego narratora „Starej historii” nie tylko nie tworzą ani cienia fabuły, ale również nie dają możliwości snucia na ich podstawie akademickich dywagacji. Literatura eksperymentalna z drugiej połowy ubiegłego wieku była nudna dla każdego zdrowego czytelnika, ale przynajmniej można było pisać o niej prace doktorskie z teorii poststrukturalnych. Littell dostarczył materiału co najwyżej dla magisterki o niedobrych praktykach piarowych.
Z czasów studenckich pamiętam liczne dopiski czytelników na marginesach bibliotecznych egzemplarzy lektur obowiązkowych. Z reguły nie były entuzjastyczne. Do najbardziej obelżywych należały te, którymi ozdabiano teksty socjologów o orientacji fenomenologicznej. Dystynktywną cechą socjologii fenomenologicznej było wytwarzanie nadzwyczaj skomplikowanej aparatury pojęciowej po to, aby za jej pomocą wyrażać zdroworozsądkowe oczywistości, banały i truizmy na temat prawidłowości życia społecznego. Pod ostatnim akapitem jednego z najważniejszych tekstów tego nurtu jakiś zdegustowany użytkownik Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego uwiecznił swoją opinię o jego autorze: „Chyba wąchał klej, gdy to pisał”. Po przeszło dwudziestu latach powtarzałem sobie to zdanie, brnąc przez drugą i oby ostatnią powieść Jonathana Littella.
Książka:
Jonathan Littell, „Stara historia. Nowa wersja”, przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.