Już w 2013 roku, przy okazji sejmowej debaty o możliwości wprowadzenia związków partnerskich dla osób homoseksualnych, pisałem, że dyskusja z przeciwnikami tego rozwiązania jest bardzo trudna. Słowa, jakie wówczas padały z mównicy sejmowej, niewiele miały wspólnego z dyskusją rozumianą jako przynajmniej próba dojścia do porozumienia.

Sześć lat i cztery rządy później niestety niewiele się zmieniło. Twierdzenia, wcześniej zbijane już wielokrotnie, uporczywie są powtarzane od nowa. Tak jak wtedy, tak i dziś całą debatę próbuje sprowadzić do dwóch, w moim przekonaniu, wzajemnie wykluczających się argumentów.

Po pierwsze: w obronie Natury

„Zjawisko związków jednopłciowych jest sprzeczne z naturą” – mówiła przed kilkoma laty Krystyna Pawłowicz, tak wtedy, jak i obecnie, posłanka PiS-u. Dziś sztandar obrony naturalności podjął redaktor naczelny „Do Rzeczy”, Paweł Lisicki, który w najnowszym numerze pisma przekonuje, że podpisując Kartę LGBT+, włodarze Warszawy „dokonali zamachu na prawo naturalne”. Bo przecież o to właśnie, zdaniem Lisickiego, chodzi w walce o równouprawnienie – „o zniszczenie pojęcia natury”, o stworzenie wrażenia, jakby „popęd mężczyzn do kobiet (i odwrotnie) nie był czymś naturalnym”, ale kwestią swobodnie dokonywanego wyboru.

Teza ta świadczy o kompletnym niezrozumieniu (lub niesłuchaniu) drugiej strony, która nieustannie powtarza, że orientacja seksualna to coś, z czym się rodzimy, niezależnie od indywidualnego widzimisię. Jest więc równie „naturalna” – i dlatego właśnie, mimo całych wieków piętnowania i karania (także w świetle prawa) homoseksualizmu, osoby o tej orientacji były, są i będą częścią społeczeństwa. Dziś chodzi jedynie o to, by nie musiały ponosić z tego tytułu żadnych dodatkowych kosztów czy cierpienia.

Prawicowy argument odwołujący się do obrony „porządku naturalnego” jest chybiony także z innych powodów, a sposobów na jego odparcie nie brakuje. Ot, weźmy pierwszy z brzegu: skoro, zdaniem części konserwatywnych polityków i publicystów, tak wielką wartością jest życie zgodne z naturą, moglibyśmy oczekiwać, że na wypadek choroby swojej lub swoich bliskich – czego oczywiście nie życzę, ale co prędzej czy później zdarzyć się może – powstrzymają się od korzystania z dobrodziejstw medycyny, do której w stanie naturalnym nie mieliśmy dostępu.

Albo gdy na ulicy – czego znów nie życzę – zostaną pobici lub obrabowani, również powstrzymają się od korzystania ze zgniłych produktów kultury w postaci praw oraz sądów i z pokorą przyjmą dominującą w naturze zasadę przewagi najsilniejszych.

Redaktor Lisicki w swoim felietonie przewiduje, że na końcu tej „strasznej drogi”, na jaką wkroczyły już „państwa Zachodu”, czeka nas jedynie „chaos, rozpad i ból”. Obawiam się, że większy ból i chaos czekałby nas, gdybyśmy podążyli ścieżką wskazaną przez zwolenników powrotu do stanu naturalnego.

Mimo całych wieków piętnowania i karania (także w świetle prawa) homoseksualizmu, osoby o tej orientacji były, są i będą częścią społeczeństwa. Dziś chodzi jedynie o to, by nie musiały ponosić z tego tytułu żadnych dodatkowych kosztów czy cierpienia. | Łukasz Pawłowski

Po drugie: w obronie kultury

I tu pojawia się problem – okazuje się bowiem, że pewna część naszej prawicy z aktualnego poziomu kultury wcale rezygnować nie chce. Mało tego, przeciwko normalizacji statusu osób innych niż heteroseksualne, występuje właśnie z pozycji obrony polskich i katolickich „tradycji” oraz „wartości” – a zatem produktów kultury.

Tak oto porządek rzeczy, którego bronią autorzy konserwatywni, tajemniczym sposobem staje się naturalny i uniwersalny, a jednocześnie nasz, specyficznie polski i katolicki. Widzę w tym jawną sprzeczność, no chyba że polskość i katolicyzm uznamy za jedynie naturalną – a w konsekwencji dopuszczalną – formę człowieczeństwa. O to nie podejrzewam większości nawet zatwardziałych przeciwników praw osób LGBT.

Przyjmijmy jednak w tym miejscu, że w rzeczywistości naszej prawicy zależy na obronie nie porządku naturalnego, ale katolicyzmu i specyficznie rozumianej polskości. I na tym polu jednak ich argumenty nie mają dużej siły przebicia. Jeśli bowiem uważamy, że osoby innej orientacji seksualnej to bardzo poważne zagrożenie dla Polski, czy nie powinniśmy ich od społeczeństwa odseparować, tak jak odseparowujemy groźnych przestępców czy innych burzycieli porządku społecznego?

Gdyby ktoś chciał naprawdę poprowadzić ten tok rozumowania do końca, pojawiają się kolejne pytania, na pierwszy rzut oka absurdalne. Na przykład: Jeśli jesteśmy w stanie skazać na lata odosobnienia przeciętnego złodzieja – który przecież Polsce jako takiej nie zagraża – to, czy co najmniej nie tak samo należałoby postąpić wobec geja i lesbijki, którzy swoimi postulatami podważają fundament, na którym opiera się cały kraj?

Jeśli zwolennicy tezy o zagrożeniu, jakim dla Polski są rzekomo prawa osób innych niż heteroseksualne, chcieliby być konsekwentni, to musieliby pójść dalej i domagać się kryminalizacji oraz penalizacji na przykład homoseksualizmu. A tego politycy partii rządzącej, przynajmniej oficjalnie, wcale nie mówią. „Jestem ostatnim, który chciałby straszyć gejami” – nawet zarzekał się ostatnio szef MSWiA, Joachim Brudziński, dodając: „Znam co najmniej kilku, którzy są miłymi, grzecznymi kulturalnymi ludźmi”. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że część radykalnej prawicy i takie rozwiązanie, jak penalizacja homoseksualizmu, być może przyjęłaby z radością, bez oglądania się na konsekwencje wewnętrzne i międzynarodowe.

Ale – z jakiego powodu zatrzymywać się w ostrzeganiu przed „chaosem, rozpadem i bólem”? Jeśli przyjmiemy, że obrona tradycyjnych wartości katolickich jest sprawą absolutnie nadrzędną, należałoby konsekwentnie pójść dalej. Dlaczego, korzystając ze sprzyjającej koniunktury politycznej, nie stworzyć śmiałych projektów ustaw, które zakazałyby także na przykład życia „bez ślubu”, ale i małżeństw cywilnych czy rozwodów – przez Kościół nieuznawanych – o cudzołóstwie nie wspominając? Owszem, wówczas do więzień należałoby zamknąć większą część Polaków (patrz: statystyki rozwodów czy dane dotyczące współżycia przedmałżeńskiego) – w tym wielu o poglądach konserwatywnych – ale taka jest logiczna konsekwencja podnoszonej przez konserwatystów argumentacji.

Co więcej, dopiero penalizując postawy niekatolickie – w tym inne orientacje seksualne – można by też sensownie domagać się utrzymania zakazu prawa do adopcji dzieci dla par homoseksualnych.

Na razie bowiem osoby o innej orientacji nie łamią żadnych paragrafów. A związku z tym powinny się cieszyć dokładnie tymi samymi prawami, jak inni obywatele. Szkoda, że na listę wartości, których tak gorliwie broni część prawicowych polityków i publicystów, właśnie równość wobec prawa jakoś nie może trafić.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Piotr Kieżun