Właściciel galerii pytany, dlaczego pokazał tego akurat malarza, mówi, że nie wie. Wisiał u mamy, w wojewódzkiej bibliotece, gdzie pracowała i może stąd, coś mu zostało z dzieciństwa. Jest w tym zapewne prawda, ale i świadoma kreacja, już nie artysty, ale galernika, który kopie w powidokach własnej dojrzałej już pamięci i stwarza nimb wokół malarza. Łatwo dać się temu uwieść.

Stefan Słocki, Huta-Miedzi Głogów, 1976 r.

Obrazy Słockiego pokazywane w galerii są pogodnym obrazem industrializacji kraju sprzed pięćdziesięciu lat – to początek dekady Gierka. W centralnych kompozycjach widzimy cementownie, huty, stalownie, porty przeładunkowe. Moje dzieci mówią, że jest w nich coś z czeskiego „Krecika”, bajkowość. Galerzysta zaprzecza. To świadomy modernizm z echem grupy krakowskiej. Ale przede wszystkim, płaskie plamy zbiorników na cement, błękitne poszycia kontenerowców, wszystko to już zetlała i mało ważna historia. Wyciągnięty zza szafy zielonogórski artysta, pokazywany, działa tu jak kadzidełko w domach ludzi ceniących nastroje. Ma durzyć w głowie, snuć się w powietrzu. Taka nostalgia.

Stefan Słocki, Cementownia, 1975 r.

I za tym jeszcze jeden obrazek. Własny. W 1996 roku – muszę zapisać tę datę, nabożnie, prawie jak piórem wiecznym – przeczytałem w „Tygodniku Powszechnym” felieton Andrzeja Stasiuka o Andrieju Płatonowie, pisarzu radzieckim (niedobrze nazywać go inaczej, był prawdziwym człowiekiem Kraju Rad) który w rozgorączkowanej wyobraźni widział nawet niedźwiedzie kopiące w imię socjalizmu rowy melioracyjne. Stasiuk wówczas, jeszcze przed Czarnem i podróżami po trzecioświatowej Europie, bawił się mistyką upadającej prowincji, bezczasów, sklepikowych mandali, jakby złapał moment i kontemplował zawalenie się tego wielkiego magazynu idei, który budował osiemdziesiąt lat wcześniej płatonowski niedźwiedź.

Jaka płynie z tego nauka? Od 1996 roku minęło 23 lata. Naprzeciw galerii widzę dwudziestoletniego mężczyznę palącego papierosa pod Żabką. Data jego urodzin i felietonu Stasiuka jest historią. Papieros zaraz się skończy, mężczyzna wejdzie do sklepu.

Stefan Słocki, Kędzierzyn, 1974 r.

Nie ma już cementowni (sprzedane), nie ma stoczni (zbankrutowane), nie ma ideałów, nawet tych, które sprzedawano kilka stron wcześniej w tym samym „Tygodniku Powszechnym”. Cały temat w sztuce: industrializacja jako nowa świecka religia jest żółtą kartką w podręcznikach. Bankructwo nowej religii czuć w youtube’owych relacjach z urbexowych eskapad czy bardziej intelektualnie w obrazach Sasnala z Mościc. Co zostaje po kapłanach tamtego kultu?

Stefan Słocki, Nowiny, 1974 r.

Jakby na wytłumaczenie, jakby zza pazuchy, jakby z przeżytym, ale i aktorskim wstydem Radziszewski na koniec wizyty w galerii wyciąga zmięty, odkopany katalog wystawy nowszych obrazów Słockiego – „to już przyroda, pejzaże, drzewa, czasem puste miasto”. Katalog jest czarno-biały, przyroda też, na żadnym z obrazów nie ma ludzi. Nie czuć ani odrobiny rozczarowania, że z tą industrializacją nie wyszło, że była o niej mowa. Wracamy do przyrody i czekamy na nowe idee. Z braku nowych, zajmujemy się paleniem kadzidełek.

Dla każdego jego zapach.

Stefan Słocki, Partyzanci, 1970 r.
Stefan Słocki, Na strazy pokoju, 1974 r.