To oczywiście nie jest tak, iż sam fakt, że to Katarzyna Figura gra Fedrę na sopockiej Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże, stanowi jakiekolwiek zaskoczenie, każe inaczej myśleć o aktorce, dzielić na czworo wybór reżysera. Figura jest aktorką znakomitą, ale odstaje od szablonu doskonałości. Może nie ma idealnego przygotowania akademickiego, być może swoje zadania najpierw rozszyfrowuje intuicyjnie, dopiero potem przechodzi do własnej analizy, wprzęga do pracy szkiełko i oko. A może nawet – wcale tego nie wykluczam – w ogóle tego nie robi, czerpiąc z naprawdę jednostkowego, każdego wieczoru innego przeżycia.

Nie znaczy to, że mierząc się z wielkimi dramatycznymi partiami (w samym Wybrzeżu świetnie zagrała przecież złamaną, komediowością Helenę w „Trojankach” Jana Klaty albo Yvonne w „Bella Figura” Grzegorza Wiśniewskiego), traktuje je niczym naturszczyk, samym instynktem i przeczuciami. Nic bardziej błędnego, przecież Figura odebrała poważną edukację w warszawskiej PWST, skąd trafiła do Teatru Współczesnego Macieja Englerta, a to adres nie byle jaki. W warszawskim Teatrze Dramatycznym intensywnie weszła w światy Krystiana Lupy i Pawła Miśkiewicza, a trudno tych twórców posądzić o stosowanie wobec aktorów taryfy ulgowej. To, że dla niektórych obsadzenie Figury jako Fedry wciąż wydaje się sensacją, bierze się z tego, iż przyjęło się wciąż patrzeć na aktorkę poprzez kino; wspominać „Pociąg do Hollywood” Piwowarskiego i „Kingsajz” Machulskiego, jeszcze epizod u Altmana w „Prêt-à-Porter”, ale już rzadziej występy u Piotra Szulkina w „Ga, ga. Chwała bohaterom” i „Ubu królu”, role w filmach Andrzeja Kondratiuka albo kreację w „Żurku” Brylskiego. Do Katarzyny Figury, może i ze zrozumiałych względów, przylgnęła łatka gwiazdy w polskim wydaniu. O to, by traktować ją jako aktorkę zdolną do najpoważniejszych wyzwań, dopominała się już od dawna. Jednak ostatnie lata, gdy zdecydowanie postawiła na scenę, a w gdańskim Teatrze Wybrzeże znalazła wszelkie warunki, by walczyć z kolejnymi wyzwaniami, sprawiły, że już trzeba całkiem inaczej niż kiedyś patrzeć na Katarzynę Figurę. „Fedra” z jej wspaniałą rolą jest tego ostatecznym potwierdzeniem.

Od lat oglądam teatr Grzegorza Wiśniewskiego i sądzę, że „Fedra” to jego najbardziej ascetyczne przedstawienie. I dowód na to, że artysta nie stoi w miejscu, nie powiela sprawdzonych rozwiązań. | Jacek Wakar

Reżyser Grzegorz Wiśniewski – jeden z najwybitniejszych naszych inscenizatorów średniego pokolenia – zbudował z tragedii Jeana Racine’a teatr klasyczny, a jednak na wskroś nowoczesny. Nie interesowała go tragedia na koturnach, zresztą taka „Fedra” byłaby prawdopodobnie trudna do zniesienia dla widzów. Sopockie przedstawienie jest prapremierą znakomitego nowego przekładu Antoniego Libery, który porzucił w nim tradycyjny trzynastozgłoskowiec na rzecz „szekspirowskiego” jedenastozgłoskowca. Sprawiło to, że „Fedra” zachowuje poetycką frazę, ale brzmi, jakby pisana była prozą. Trudno nie pomyśleć przy tym, że naturalnym środowiskiem dla Libery jest twórczość Samuela Becketta. Jego wyzuty z jasnych barw ton powraca i w przekładzie klasycznej tragedii i w znakomitym przedstawieniu Wiśniewskiego. Ono nie robi niczego, by podobać się za wszelką cenę, nie daje widzom wytchnienia w obecnym przecież w tekście sentymentalizmie. Jest nieubłagane w swej suchości, lakoniczne, pozbawione ozdobników. Uderza z wielką siłą właśnie dlatego, że reżyser postawił na moc słowa i ostrość aktorstwa, ogołacając spektakl ze wszystkiego, co mogłoby odciągnąć uwagę od spraw najważniejszych. Od lat oglądam teatr Grzegorza Wiśniewskiego i sądzę, że „Fedra” to jego najbardziej ascetyczne przedstawienie. I dowód na to, że artysta nie stoi w miejscu, nie powiela sprawdzonych rozwiązań. Po raz kolejny pracuje ze scenografem Mirkiem Kaczmarkiem, który idealnie podąża za intencją reżysera. Scena jest pusta, z trzech stron otoczona metalicznymi rdzawymi ścianami. Z prawej strony w zapadni umieszczono zestaw perkusyjny i zawieszono ciąg noży. Tumult perkusji – krótki, ale ogłuszający – od pierwszej chwili przedstawienia przenosi nas w samo sedno tragedii. Noże symbolizują to, co w świecie „Fedry” jeszcze się zdarzy, są konkretem i metaforą w jednym.

Sopocka „Fedra” rozgrywa się w poza czasem. Bohaterka Katarzyny Figury nosi klasyczną szytą na bazie antyku suknię, ale wzrok skrywa za ciemnymi okularami. Hipolit (Jakub Nosiadek) nosi szerokie spodnie, ale obnażony tors. Największa zmiana dotyczy piastunki i towarzyszki Fedry, Enony, gdyż u Wiśniewskiego stała się ona Enonem. Grający ją Krzysztof Matuszewski nosi różowo-fioletowy garnitur i buty na wysokim obcasie. Coś, co na pierwszy rzut oka może wydawać się ekscesem, objawia jednak głębszy sens. W „Fedrze” Wiśniewskiego afekty i żądze nie zależą od płci, tragedia rozgrywa się ponad płciami, jest sprawą nieuchronnego naznaczenia bohaterów. Koresponduje to mocno z naszymi czasami, gdy dotychczasowe tradycyjne podziały na naszych oczach ulegają ostatecznemu rozmazaniu.

„Trojanki” Jana Klaty, „Śmierć komiwojażera” Radka Stępnia, a teraz „Fedra” Wiśniewskiego sprawiają, że w tym sezonie, przynajmniej dla mnie, Wybrzeże nie ma sobie równych. | Jacek Wakar

Katarzyna Figura gra Fedrę jako współczesną kobietę przegrywającą z własnymi żądzami i obsesjami. Gra ją oszczędnie, najwięcej wkładając w głos, ton i słowa, ale od pierwszej sceny wydaje się ofiarą samej siebie. Ma przy tym siłę, by nie wymuszać współczucia dla swej bohaterki, ale ukazywać jej tragedię najbardziej serio, jak się da. To wielka, trzymana w ryzach rola – także dlatego, że wystrzega się pozornej efektowności, gdy łatwo byłoby o spektakularny wybuch, idzie w zawieszenie emocji. To zresztą cecha również innych aktorskich obecności w „Fedrze” – kreacji, które się nie narzucają Michała Jarosa, Marka Tyndy czy fenomenalnej Katarzyny Dałek (Arycja). Marzyłbym, aby w Teatrze Wybrzeże znowu powstało z myślą o niej przedstawienie, choć przecież takie już bywały, choćby wspaniały „Portret damy” Eweliny Marciniak.

Na koniec: nie widziałem wszystkiego, ale „Trojanki” Jana Klaty, „Śmierć komiwojażera” Radka Stępnia, a teraz „Fedra” Wiśniewskiego sprawiają, że w tym sezonie, przynajmniej dla mnie, Wybrzeże nie ma sobie równych. Chyba już wiem, co powiem, gdy będą pytać o podsumowanie sezonu.