Wśród modnych ostatnio bon motów społecznościowych dwa zasługują na uwagę w tym felietonie. Pierwszy: że najbogatsi ludzie na świecie, którzy posiadają tyle samo majątku, ile biedniejsza połowa ludzkości, zmieściliby się w jednym autobusie. Drugi: że amerykańskie prawo podatkowe jest siedem (lub coś koło tego) razy obszerniejsze niż Biblia.
Nie wnikając ani w prawdziwość tych stwierdzeń (łatwo ustalić, że stosowny tytuł federalnego Kodeksu Praw USA zawiera prawie 10 tysięcy paragrafów i zajmuje prawie cztery tysiące stron drobnego druku, podczas gdy na przykład federalne prawo rolne Amerykanów zajmuje 2100 stron, a kryminalne – 550; bogatych zostawmy własnemu losowi), ani w ich ewentualny wzajemny związek, można zauważyć, że skoro cywilizacja zachodnia XXI wieku wyzbyła się na własne życzenie prawie wszystkich idei poza ideą maksymalizacji zysku – i wcale nie jest pewne, czy wzrastające na naszych oczach ruchy oddolne zdołają odwrócić ten trend – to jedną z jej kardynalnych właściwości stała się zdolność do redystrybucji dochodów.
Uprzejmy czytelnik lub uprzejma czytelniczka, który/a przebrnął/ęła przez poprzednie zdanie, będzie dobrym kandydatem/dobrą kandydatką do trudnej konkurencji, jaką jest lektura ostatniej powieści Davida Fostera Wallace’a „Blady Król”, której niemal sześćset stron dużego formatu otrzymujemy właśnie w wersji polskiej (rewerentne ukłony dla tłumacza).
Mamy tu bogaty zestaw chwytów odstraszających. Obszerne przypisy dolne, jak w tekście naukowym. Zdania ciągnące się przez dwie strony. Listy i memoranda autora do czytelników. Jednak Wallace do samego końca pracy twórczej panował nad sobą i nie przekraczał granicy niezrozumialstwa; jego dwustronicowe zdania złożone są parataktycznie, nie hipotaktycznie, ponieważ dwustronicowa hipotaksa (nie mylić z dwustuletnią hipoteką) mogłaby nie być do ogarnięcia przez ludzkie umysły. Czytelnicy, którzy jeszcze nie zapomnieli, jak się gra z autorem w różne zgadule i jak się odkrywa niespodzianki ukryte w mało widocznych miejscach tekstu, będą w pełni usatysfakcjonowani.
Ta nieukończona powieść pozostała po samobójczej śmierci autora w postaci luźnych rozdziałów, szkiców i notatek, zarówno na papierze, jak i w plikach cyfrowych. Ich układ jest dziełem redaktora. Nie wiemy, jak by to wyglądało, gdyby autor chciał żyć wystarczająco długo, aby rzecz ukończyć, lecz poskładana z fragmentów również stanowi solidną strukturę. Wystarczy przeczytać paragraf (czyli rozdział) piąty, aby docenić (lub nie) sardoniczność poczucia humoru Wallace’a. W każdym z czterdziestu dziewięciu pozostałych również dostajemy prozę pisaną przez wybitnego zawodowca.
Powieść tę zbudowały wpływy takich pisarzy, jak Gaddis, Pynchon i Borges. Od tego ostatniego Foster Wallace brał lekcje labiryntowości, ale epicki rozmiar swoich utworów – od dwóch rodaków. Oni również dali mu podstawy do konstruowania w pozornie oderwanej od realiów i skupionej na sobie prozie wnikliwych analiz społecznych. (Tu wtrącenie pro domo sua: o ile Borges i Pynchon są w sporej mierze spolszczeni, a prace nad przyswajaniem polszczyźnie Wallace’a trwają, o tyle z dorobku Williama Gaddisa dysponujemy jak dotąd jedynie przekładem „Ciesielskiego gotyku”, a jest to autor o nie mniejszym niż tamci kalibrze intelektualnym i artystycznym. Jeśli więc polski wydawca ryzykuje, wydając sążnistą powieść Wallace’a, to może można by zaryzykować również przekład którejś z czterech niedostępnych po polsku powieści Gaddisa, na przykład „The Recognitions”, jednego z kamieni milowych prozy amerykańskiej II połowy XX wieku, albo „J R”, powieści z 1975 roku, której tytułowym bohaterem jest 11-letni chłopiec zbijający wirtualną fortunę poprzez wykonywanie połączeń telefonicznych; rzecz jest naprawdę na nasze czasy.)
Literatura zeszłowieczna etykietowana jako „postmodernistyczna” i uznawana za jałową zabawę (pseudo)intelektualną była głęboko – choć niejawnie – uwikłana w problemy zupełnie nieliterackiej natury. Dostrzeżono to po dość długim czasie, ponieważ jej autorzy maskowali owo uwikłanie na wszelkie sposoby, zrażając tym do siebie zwolenników tezy, że literatura powinna być „o czymś”. Była, tylko nie wprost. Wallace’owi – jako bystremu spadkobiercy postmodernistów – udało się w ostatniej powieści opowiedzieć o czymś, co jest nudne dla 99,99 procent ludzi, w sposób, który może okazać się ciekawy dla, kto wie, może nawet kilku procent publiczności. Uderzające jest w „Bladym Królu” bogactwo wyobraźni twórczej bazującej na podłożu tak, zdawałoby się, nieinspirującym jak czynności pracowników urzędu skarbowego. Bohaterami tej powieści są bowiem członkowie szeregowego personelu IRS [Internal Revenue Service, w znakomitym polskim przekładzie: Izba Rozliczeń Skarbowych], amerykańskiej agendy federalnej odpowiedzialnej za ściąganie i rozliczanie zobowiązań podatkowych mieszkańców USA, podległej Departamentowi Skarbu. Trudno sobie wyobrazić instytucję, której funkcjonowanie mniej się nadaje do przetworzenia w materię prozy narracyjnej (no dobra, Kafka, ale kto poza nim?). Oto więc tematy „Bladego Króla”. Nuda. Rachunkowość. Podatki. Księgowość. Buchalteria. Monotonia. Biegli rewidenci. Specjaliści od prawa podatkowego. Plankton skarbówkowy. Smutek. Przygnębienie. Samotność. Przede wszystkim ona. Paragraf 22 (tak, właśnie ten!) tej powieści zajmuje aż sto z sześciuset jej stron i zawiera autobiografię jednego z bohaterów, niskiej rangi pracowników skarbówki. Mimo że jest nadzwyczaj szczegółowa, nie ma w niej ani słowa na temat relacji osobistych opowiadającego z osobami innymi niż jego rodzice. I powiedzielibyście, jeśli jeszcze czytacie, że sześćset stron zrobione z czegoś takiego to musi być jakiś potworny glut, po którym nic, tylko się pochlastać. Lecz nic bardziej błędnego – o ile oczywiście czytelnik ma smak do dość specyficznej kuchni literackiej.
Wallace w „Bladym Królu” przeanalizował społeczeństwo Stanów Zjednoczonych równie wnikliwie i szczegółowo, jak to robi w swoich powieściach Jonathan Frazen, lecz z większym rozmachem intelektualnym. Franzen skupia się bowiem na mikrozdarzeniach z życia codziennego i jego powieści z reguły po pierwszych stu czy stu pięćdziesięciu stronach grzęzną w drobiazgach sytuacyjnych, z których łatwo jest wprawdzie zbudować sobie domyślny obraz problemów społecznych Ameryki, lecz same powieści – zaplanowane jako realistyczne utwory fabularne – podłamują się pod ciężarem tych szczegółów (prościej: stają się nudne). Wallace odwrócił tę relację – wyszedł właśnie z punktu „nuda i jeszcze raz nuda”, po czym uczynił z nudy temat fascynujący, wpisując ją w podstawę narracji, stylu i struktury „Bladego Króla”, w którym pozorny realizm, wręcz mały realizm, nieustannie przełamywany jest odrealniającymi detalami. Obsesyjno-kompulsywna drobiazgowość zawartych w tym utworze opisów, w których Wallace przypomina momentami Raymonda Roussela, sprawia, że czytelnik zostaje wciągnięty nie w „co będzie dalej”, lecz w „jak to jest opisane”. Tak oto zajeżdżony do imentu chwyt postmoderny – radykalne przesunięcie funkcji języka prozy artystycznej z osi referencji na oś autoreferencji – przyniósł jeszcze sukces w XXI wieku, kiedy literatura generalnie odwróciła się od eksperymentu. Takie jest Davida Fostera Wallace’a zwycięstwo zza grobu.
Skądinąd temat „podatki” jest wprawdzie powszechnie uznawany za nudny w aspekcie formalno-logistycznym, lecz przecież jest zarazem nader ekscytujący, kiedy wkracza w nasze własne życie. Ileż bystrych, rzutkich umysłów spalało się i nadal spala w próbach wynalezienia skutecznych sposobów wykiwania fiskusa. Jak fascynujące są rozgrywki między tym ostatnim a wielkimi firmami zatrudniającymi sztaby prawników w celu zminimalizowania zobowiązań podatkowych. IRS jest w Stanach Zjednoczonych instytucją lubianą nie bardziej niż w Polsce Urząd Skarbowy lub Najwyższa Izba Kontroli. W 2006 roku libertariański polityk i aktywista Aaron Russo nakręcił film dokumentalny „America: From Freedom to Fascism”, w którym pracownicy IRS występują jako bohaterowie zdecydowanie negatywni. Punktem wyjścia wywodów prezentowanych w tym ciekawym, choć też nieco kuriozalnym filmie (przedostatnie wtrącenie á la Wallace: „kuriozalny” i „ciekawy” to historycznie i etymologicznie synonimy) jest teza głosząca, że obowiązek płacenia przez Amerykanów podatku od dochodów osobistych jest nielegalny, ponieważ nie istnieje przepis prawa, który by taki obowiązek jednoznacznie na nich nakładał, a Szesnasta Poprawka do Konstytucji USA, którą wprowadzono w tym celu w 1913 roku (ta data jest początkiem historii powszechnego opodatkowania w USA), nie stanowi dostatecznej ku temu podstawy. I od razu robi się dużo ciekawiej. Zwłaszcza, kiedy porówna się proporcje podatków osobistych i korporacyjnych w strukturze wpływów amerykańskiego budżetu federalnego.
David Foster Wallace wyczuwał trendy cywilizacji i umiał je połączyć z dawnymi, zapomnianymi już symbolami. Omnis mundi creatura / quasi liber et pictura / nobis est in speculum, pisał dwunastowieczny mędrzec Alanus ab Insulis. Świat, owszem, jest księgą, ale księgą przychodów i rozchodów, a życie – buchalterią, czyli trzymaniem ksiąg, ale nie mądrościowych, lecz rachunkowych. Wallace zdecydował się potraktować tę anamorfozę starego motywu jako podsumowanie kondycji człowieka ponowoczesnego. Obecnie świat jest o wiele bardziej niespokojny niż w pierwszej dekadzie nowego wieku, niemniej propozycja depresyjnego geniusza późnej postmoderny wciąż pozostaje interesująca. Jeśli uda nam się wyjść na prostą („nam” znaczy: ludzkości) z obecnych ostrych zakrętów, „Blady Król” ma szansę stać się jednym z ważniejszych podsumowań stanu cywilizacji zachodniej na przełomie wieków XX i XXI.
Książka:
David Foster Wallace, „Blady Król. Powieść nieukończona”, przeł. Mikołaj Denderski, wyd. W.A.B., Warszawa 2019. (Premiera: 24 kwietnia 2019 roku)