Już kilka miesięcy temu, po wyborach samorządowych zakończonych rzekomo sukcesem PiS-u, pisałem, że pod względem komunikacji politycznej partia rządząca wyraźnie słabnie.
Przesłankami do formułowania takich twierdzeń były napięcia wewnętrzne w rządzie (między innymi na linii Ministerstwo Sprawiedliwości i MSZ czy Kancelarią Premiera i Pałacem Prezydenckim) oraz dramatyczna niespójność przekazu. Widać było wówczas, że premier Morawiecki chce wizerunkowo przesunąć partię do centrum, ale nie wszystkim – by wymienić choćby ministra sprawiedliwości – ta strategia odpowiada. A na dowód dążeń Morawieckiego dość przypomnieć, iż zapewniał, że „dla wszystkich starczy miejsca pod biało-czerwoną flagą”. Te zapewnienia brzmią niepoważnie, gdy zestawić je chociażby z niedawnymi deklaracjami Grzegorza Biereckiego. Przypomnijmy, podczas uroczystości z okazji rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem, wpływowy senator PiS-u zapewniał, że partia nie ustanie, dopóki nie doprowadzi „do pełnego oczyszczenia Polski z ludzi, którzy nie są godni należeć do naszej wspólnoty narodowej”.
Niewiele wskazuje na to, że szef rządu i senator swoje działania koordynują, a sprzeczne reakcje ważnych polityków PiS-u na ogłoszenie Biereckiego pokazują, że problem ze spójnością przekazu jest realny. Przypomnijmy, rzeczniczka PiS-u Beata Mazurek przekonywała, że słowa Biereckiego są „wyjęte z kontekstu”, zaś marszałek Senatu Stanisław Karczewski zapewniał, że Biereckiemu tak naprawdę chodziło o „budowanie wspólnoty”. Ale już kandydujący do Parlamentu Europejskiego Joachim Brudziński i Adam Bielan wypowiedź założyciela SKOK-ów krytykowali, bo dodaje skrzydeł Koalicji Europejskiej. Ten pierwszy nazwał ją „głupią i nieodpowiedzialną”.
Jeśli wszystko w Prawie i Sprawiedliwości układa się znakomicie, dlaczego jeden z najważniejszych ministrów, bardzo wpływowy działacz partii i w dodatku zaufany człowiek prezesa Kaczyńskiego decyduje się na wyjazd do Brukseli? | Łukasz Pawłowski
„Piątka Kaczyńskiego” nie działa?
Innym przykładem kłopotów z narracją w partii rządzącej jest słynna „piątka Kaczyńskiego” po czasie przemianowana na „piątkę PiS-u”. Decyzja o przeznaczeniu dodatkowych 40 miliardów na transfery socjalne podjęta już po uchwaleniu budżetu i bez udziału minister finansów wywołała pogłoski o jej odejściu, które utrzymują się do dziś. Ale negatywne konsekwencje „piątki” są znacznie poważniejsze i dalece wykraczają poza losy – mało politycznie ważącej – minister Teresy Czerwińskiej.
Po pierwsze, tak ogromny wydatek postawił PiS w trudnej sytuacji wobec żądań innych grup społecznych z protestującymi nauczycielami na czele. Kiedy premier Morawiecki publicznie ogłasza, że postulatów protestujących nie da się spełnić, bo „stan finansów państwa na pewno nie pozwala na żadne dodatkowe ustępstwa”, podważa jedną z najważniejszych, powtarzanych do znudzenia obietnic PiS-u: że pieniędzy starczy dla wszystkich, wystarczy jedynie dobrze rządzić i „nie kraść”. Miesza tym samym w głowach wyborców, bo nie wiadomo już, czy kasa państwa nadal ma się dobrze, czy jednak trzeba zaciskać pasa. Ponadto pozwala opozycji stawiać zarzut, że partia rządząca rozdaje prezenty na kredyt i tylko po to, żeby pozyskać głosy.
Po drugie jednak – i ważniejsze – wiele wskazuje na to, że piątka Kaczyńskiego… niespecjalnie działa. Ogłoszona pod koniec lutego nie przyniosła sondażowych rewolucji. Owszem, PiS nadal utrzymuje niewielką przewagę nad Koalicją Europejską, ale w poparciu procentowym żadnego skoku nie widać. Wziąwszy pod uwagę, że partia rządząca właśnie zaoferowała wyborcom transfer 40 miliardów złotych (!) w tym kolejne 500 złotych na pierwsze dziecko, efekty sondażowe są dramatycznie słabe. Efekty wyborcze mogą być jeszcze słabsze.
Jak twierdzi były poseł PiS-u, a dziś konsultant polityczny Krzysztof Łapiński, posunięcie Kaczyńskiego mogło być „zręczne” o tyle, że odwróciło uwagę od sprawy budowy partyjnych wieżowców przy ulicy Srebrnej w Warszawie, ale korzyści wyborczych raczej nie przyniesie.
„Mam wrażenie, że większość osób, które z przekonaniem popierają partie wchodzące w skład Koalicji Europejskiej, nie przerzucą swojego poparcia dla PiS tylko dlatego, że otrzymają 500 zł na pierwsze dziecko. Nikt nie będzie głosował na dane ugrupowanie wyłącznie z wdzięczności”, mówił Łapiński w wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy”.
Wiele wskazuje na to, że piątka Kaczyńskiego… niespecjalnie działa. Ogłoszona pod koniec lutego, nie przyniosła sondażowych rewolucji. Owszem, PiS nadal utrzymuje niewielką przewagę nad Koalicją Europejską, ale w poparciu procentowym żadnego skoku nie widać. | Łukasz Pawłowski
Gorączkowe poszukiwania
I chyba kierownictwo PiS-u zdaje sobie z tego sprawę, bo o nowej piątce wiele nie mówi. Wręcz przeciwnie, w każdy weekend podczas kolejnej konwencji podejmuje nowy temat, jakby rozpaczliwie szukając takiego, który wreszcie „chwyci”. Najpierw była właśnie „piątka Kaczyńskiego”; potem zagrożenie dla polskich rodzin i dzieci, jakie stworzyła rzekomo karta LGBT+ podpisana przez prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego; następnie „Wolność Plus”, czyli bliżej niesprecyzowana obietnica obrony wolności w internecie, znów rzekomo zagrożonej przez unijną dyrektywę chroniącą prawa autorskie; potem obietnica dopłat do hodowli bydła i trzody chlewnej; wreszcie wprowadzone znienacka ostrzeżenie przed przystąpieniem Polski do strefy euro.
A to wszystko w ciągu zaledwie siedmiu tygodni od czasu pierwszego ogłoszenia „piątki”, czyli – powtórzmy to raz jeszcze – 5 programów w 80 procentach polegających na przekazaniu wyborcom konkretnych pieniędzy (tylko obietnica przywrócenia lokalnych połączeń PKS ma inny charakter). Zdrowy rozsądek nakazywałby się tym programem chwalić, a nie otwierać nowe tematy. Jeśli partia rządząca postępuje inaczej, to znaczy, że „piątka” cieszy się umiarkowaną popularnością.
Potwierdzają to wyniki sondażu Kantar dla „Gazety Wyborczej”. Pozytywnie o pomyśle Kaczyńskiego wypowiedziało się w nich aż 78 procent wyborców PiS-u, którzy mieli świadomość, że takie obietnice padły i mają o nich swoje zdanie (niedoinformowanych i niezdecydowanych nie wzięto pod uwagę). Wśród wyborców pozostałych partii, zwolenników „piątki” jest już jednak tylko… 7 procent! Niemal 9 na 10 ankietowanych z tej grupy uważa za to, że jest to „zbyt kosztowna dla budżetu i nieuzasadniona obietnica”. W przypadku wyborców PiS-u, sądzi tak niemal 1 na 5 pytanych (19 procent), co też trudno uznać za sukces premiera i prezesa.
Można oczywiście założyć, że gra toczy się o mobilizację wyborców. Kaczyński wie, że zwolennicy Koalicji Europejskiej nie zmienią sympatii politycznych, ale liczy na to, że transfery socjalne wypchną na wybory elektorat PiS-u. Kłopot w tym, że wydawanie lekką ręką miliardów złotych może też mieć skutek odwrotny do zamierzonego i zamiast mobilizować zwolenników rządu, zmobilizuje zwolenników opozycji. Jak podaje Malwina Dziedzic w tygodniku „Polityka”, wewnętrzne sondaże opozycji pokazują, że frekwencja w najbliższych wyborach może sięgnąć nawet 50 procent, czyli będzie dwukrotnie wyższa niż w poprzednich. Nasze źródła w Platformie Obywatelskiej te dane potwierdzają.
Oczywiście może się zdarzyć tak, że wyższa mobilizacja obejmie w równym stopniu zwolenników zarówno PiS-u, jak i partii opozycyjnych. Obserwując jednak nerwowość partii rządzącej, mam co do tego poważne wątpliwości. A wyraźny skok frekwencji może sprawić, że dzisiejsze sondaże okażą się chybione i to na niekorzyść PiS-u. Najnowsza historia polityczna zna już takie przypadki – ostatnim było zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w wyborach na prezydenta Warszawy już w pierwszej turze.
Na najważniejsze jednak pytanie: dlaczego – pomimo tak niespójnego przekazu politycznego i potknięć – w sondażach PiS wciąż ma blisko 40 procent poparcia, wciąż nie ma jednak prostej odpowiedzi.
* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: W. Kompała; Kancelaria Premiera, Domena Publiczna