Pożar katedry Notre Dame w Paryżu wywołał skrajne reakcje w mediach, przede wszystkim społecznościowych. A przecież zniszczenie części paryskiej katedry to nie jedyne tego typu dramatyczne wydarzenie w ostatnim czasie. W ciągu ostatnich kilku lat na naszych oczach zniknęło kilka światowej klasy zabytków, jak zniszczone przez dżihadystów bezcenne zabytki na Bliskim Wschodzie, czy też spalone muzeum w Rio de Janeiro, żadne jednak z tych zdarzeń nie wzbudziło takich emocji, jak Notre Dame. Miejski charakter tego zjawiska (wydarzenie miało miejsce w samym sercu Paryża, pełnego ludzi wyposażonych w telefony komórkowe, które od razu poszły w ruch) miał zapewne duży wpływ na wyzwolenie społecznego poruszenia. Stacje telewizyjne od razu podchwyciły temat i wszystkie serwisy informacyjne skupiły się na transmitowaniu pożogi w centrum Paryża. Nie trzeba było czekać długo, żeby w mediach zaczął ponownie hulać słynny hashtag #prayforparis, który był wykorzystywany przy okazji ataków terrorystycznych z 13 listopada 2015 roku. Długo też nie trzeba było czekać na iście żałobne komentarze w tym takie z… wizerunkiem Quasimodo.

W tym masowym przypływie emocji związanych z płonącym budynkiem było coś zdumiewającego. Czyżby nagle pół świata objawiło swoje wielkie przywiązanie do zabytków i dziedzictwa kulturowego Francji? Czy może mieliśmy do czynienia z efektem ubocznym globalnej turystyki, dzięki której trawiony ogniem symbol stolicy Francji, wzbudzał reakcje o podobnej temperaturze w różnych miejscach globu? W tym drugim wytłumaczeniu znajduje się być może sporo prawdy, jednak histeryczne reakcje i uwaga, z jaką obserwowaliśmy kolejne kawałki drewnianego dachu Notre Dame zapadające się malowniczo razem z iglicą do środka katedry (szczęśliwie tylko na sklepienie, które w większości ocalało), miało w gruncie rzeczy o wiele więcej z voyeurystycznej natury współczesnych mediów. Obserwowanie palącej się Notre Dame i strach przed tym, że może się ona zawalić, był jednocześnie tyle straszny, co fascynujący, zaś przez fakt, że znajdował się w bezpiecznej odległości i mogliśmy go oglądać za pośrednictwem telefonu czy komputera, wyrywał nas z nudnej codzienności i zachęcał do obserwowania.

Masowa histeria, która zgasła razem z ostatnimi płomieniami w katedrze, ustąpiła poczuciu zdziwienia, jak wiele udało się zachować z tego pożaru, który zniszczyć miał całą katedrę. | Wojciech Kacperski

A media społecznościowe pozwoliły łatwo dać upust ekstremalnym emocjom – prawdziwym lub udawanym. Zaraz zaczęły się porównania do ataków na World Trade Center z 2001 roku, niedorzeczne, bo w Nowym Jorku mieliśmy do czynienia z atakiem terrorystycznym, w którym zginęło kilka tysięcy ludzi, a tu z prawdopodobnie wypadkiem, w którym nie było rannych ani ofiar śmiertelnych. Pojawiły się też głosy, że pożar to nie przypadek, ale zamach, albo… boska interwencja symbolizująca „upadek Europy”. W tym tonie pisali i politycy (minister Jadwiga Emilewicz: „Płonie Francja, której już nie ma”), i dziennikarze (Agaton Koziński: „Dla Europy to taki sam wstrząs jak 11/9 dla USA”) oraz duchowni („Ta płonąca katedra to symbol płonącej Europy”).

Samo natężenie tych komentarzy czy politycznych deklaracji pomocy wskazują niewątpliwie, że wydarzyło się coś społecznie istotnego. Masowa histeria, która zgasła razem z ostatnimi płomieniami w katedrze, ustąpiła poczuciu zdziwienia, jak wiele udało się zachować z tego pożaru, który zniszczyć miał całą katedrę. A może to nie zdziwienie, ale… zawód? Nic przecież nie sprzedaje się lepiej niż piękna katastrofa.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons