Z Tadeuszem Konwickim rozmawiałem tylko raz. Wczesną jesienią 2014 roku, kilka miesięcy przed jego śmiercią. Pracowałem wówczas w Instytucie Książki przy jednym z programów promocji czytelnictwa. Miałem skontaktować się z pisarzem w sprawie udostępnienia tekstu „Małej apokalipsy” w internecie. Wysłałem więc odpowiednie pismo z prośbą i opisem programu i czekałem na odpowiedź. Po jakimś czasie otrzymałem telefon. W imieniu ojca dzwoniła Maria Konwicka, córka pisarza.

Jak to w urzędniczych sprawach bywa, rozmowa nie bardzo się kleiła. Kilka pytań o reguły naszego programu, moje grzeczne odpowiedzi. Nagle usłyszałem w słuchawce: „Wie pan co, zostawmy na razie kwestię udostępniania książek ojca. Jego tak naprawdę najbardziej ciekawi, skąd jest pana rodzina”. Łatwo wyobrazić sobie moje rozanielenie. Szary urzędnik nagle staje się przedmiotem zainteresowania literackiej legendy. Co prawda wyłącznie dzięki brzmieniu nazwiska, ale jednak. Dobrze wiedziałem, że matka Tadeusza Konwickiego, Jadwiga, była z domu Kieżun. Czytałem o wuju pisarza, znachorze Józefie Kieżunie i pamiętałem doskonale, że tym nazwiskiem Konwicki ochrzcił też postać listonosza w „Kronice wypadków miłosnych”. Wiedza ta była źródłem niekończących się dywagacji mojego ojca, że być może, a nuż, jakimś dziwnym trafem nasze wileńskie rodziny Kieżunów są spokrewnione. Gdy wyjechałem na studia do Warszawy, bezustannie suszył mi głowę, żebym koniecznie odwiedził Konwickiego i się przedstawił. Jakby sam ten fakt miał rzucić przede mną na kolana autora „Małej apokalipsy”.

Nie rzucił, ale jesienią 2014 roku był wystarczającym powodem, by Tadeusz Konwicki przez moment zaciekawił się pochodzeniem moich dziadków. Pomimo tego, że wciąż codziennie spacerował ustalonymi szlakami po Śródmieściu, czuł się już jednak wtedy gorzej i rzadko spotykał się z obcymi. W ulubionej kawiarni pisarza u Bliklego miałem więc rozmawiać tylko z córką Marią.

Dystans i idealizm

Przy stoliku siedziała uśmiechnięta kobieta z burzą kasztanowych włosów i jasnymi oczami. Miała wyjątkowo przenikliwe spojrzenie. Bez ceregieli przeszła ze mną na ty i zaczęła rozmowę tak, jakbyśmy znali się od lat. Nie było w tym jednak żadnego natrętnego spoufalania się. Raczej bezinteresowna ciekawość i otwartość na drugiego człowieka. Wkrótce dołączył do nas również Tadeusz Konwicki. Nie wytrzymał i przydreptał do nas ze swojego mieszkania przy Górskiego.

Trudno moją wymianę zdań z Konwickim nazwać ożywioną konwersacją. Siedzieliśmy w ogródku, obok nas przetaczały się rzężące miejskie autobusy. Pan Tadeusz opowiadał coś cicho swoim charakterystycznym chrapliwym głosem. Ja starałem się wyłowić najważniejsze fragmenty z jego opowieści i odwdzięczyć się jakimiś faktami z historii mojej rodziny (niestety, niewiele tego było). Znacznie lepiej pamiętam rozmowę z Marysią Konwicką i jej odświeżające uwagi na temat polskiej rzeczywistości. Po wielu latach mieszkania w Stanach Zjednoczonych patrzyła na otaczający ją świat z dystansem, choć jednocześnie jej wypowiedzi miały w sobie dużą dawkę idealizmu. Połączenie, które nieczęsto zdarza się nad Wisłą. Po śmierci jej ojca widzieliśmy się jeszcze kilka razy. Poczucie, że obcuję z osobą emanującą niesamowitą energią, pozostało.

Nie tylko Konwicki

Piszę o tym wszystkim, ponieważ wypada uczciwie się przyznać, że do wspomnieniowej książki Marii Konwickiej „Byli sobie raz” mam od początku bardzo emocjonalny stosunek. Czekałem na tę publikację. Wiedziałem, że autorka porządkuje schedę po ojcu, że przegląda zapiski, zdjęcia i pamiątki, i że czuje się odpowiedzialna za to, co stanie się z nimi w przyszłości. Znałem rodzinne historie Konwickiego z jego własnych książek. Był w moim domu jednym z idoli literackich mojego ojca, również urodzonego na Wileńszczyźnie i nieprzytomnie zakochanego w Warszawie, którą nieustannie idealizował. W opowieściach ojca o odbytych kilka razy delegacjach do stolicy wciąż przewijał się Nowy Świat i okolice – mityczne rewiry Konwickiego, oglądane przez pryzmat jego pisarstwa. Byłem jednak szalenie ciekaw, jak te same miejsca oraz swój rodzinny dom opisze Maria Konwicka.

„Byli sobie raz” nie zawodzi i daje perspektywę różną nie tylko od autotematycznych książek samego Konwickiego, ale także od wszystkich znanych mi wspomnień o autorze „Kompleksu polskiego”. Przede wszystkim jest pisana w liczbie mnogiej. „Byli” a nie „był”. Tak jak podwójny jest napis na pamiątkowej tablicy, umieszczonej na budynku przy ulicy Górskiego: „W tym domu w latach 1956–2015 mieszkali Danuta z Leniców Konwicka, ilustratorka, i Tadeusz Konwicki, pisarz, reżyser filmowy”. Rodzina Leniców jest w książce Marii Konwickiej równie ważna, co wileńska rodzina Konwickich. A może nawet ważniejsza, jeśli mierzyć ważność liczbą poświęconych jej stron.

Lenicowie

Trudno się zresztą dziwić. Artysta Konwicki był jeden. Leniców było troje. Najpierw nestor rodu – Alfred, genialny i ceniony malarz, twórca abstrakcyjnych obrazów kształcony na muzyka, przy tym niepoprawny idealista. Zawsze z głową w chmurach, żyjący niemal wyłącznie sztuką. Dla Marii Konwickiej ukochany dziadek, do którego pracowni przy Nowym Świecie wchodziła jak do zaczarowanego pałacu. Alfred Lenica był znany z kolekcjonowania antyków skupowanych za bezcen w antykwariatach i na pchlich targach. Rozstawiał je później w całym mieszkaniu. Otoczony nimi tworzył. „Mawiał, że bez pędzli i farb nie potrafi żyć – wspomina Konwicka – kiedy nie mógł malować, miętosił tubki z farbami, wąchał je, formował w przedziwne kształty” (s. 25).

Później wujek Jan. Grafik, plakacista, autor niezależnych animacji. Emigrant, będący obok Romana Cieślewicza chyba najbardziej znanym polskim twórcą plakatów we Francji. Nagradzany, zatrudniany jako wykładowca. Jego „film «Pan Głowa», do którego komentarz napisał Eugène Ionesco, został uznany za najlepszy film animowany świata”, pisze Konwicka. „Podobnie «Labirynt» – obsypany nagrodami”, dodaje (s. 179).

Wreszcie matka Danuta, ilustratorka książek dla dzieci, autorka licznych grafik do „Świerszczyka” i „Płomyczka”. Z niezwykłym okiem do kolorów, delikatną kreską. Jednocześnie podpora domu. „Nic innego o mamie nie mogę powiedzieć jak tylko: urodziwa, powściągliwa, skryta, godna, nieabsorbująca innych sobą ani swoimi sprawami, pracowita, obowiązkowa, opanowana, rzetelna, lojalna, dyskretna. «Prawdziwa dama», kadzili ojcu znajomi” (s. 49). Potrafiła w przedziwny sposób łączyć obowiązki gospodyni z pracą twórczą. „Gdyby nie pani Konwicka, na pewno częściej bym się staczał – i moralnie, i ideologicznie, i myślowo”, przytacza Maria słowa ojca.

Renesansowe rozmowy z Czyżewską

Kobiecych sylwetek jest zresztą w „Byli sobie raz” więcej i można zaryzykować tezę, że to kobiety nadają tej książce ton. Konwicka umiejętnie odmalowuje ze skrawków wspomnień postacie babć – Janiny Lenicowej i Jadwigi Konwickiej. Pisze też obszernie o młodszej siostrze Annie, przedwcześnie zmarłej na białaczkę. Często jedynie wzmiankowanej przy okazji opisów domu Konwickich. Być może dlatego, że jej jako jedynej nie ciągnęło w stronę sztuki. Została urzędniczką. Wrażliwą na cierpienia innych, pamiętaną później przez wielu.

Równie ważną osobą dla Marii Konwickiej jest także Elżbieta Czyżewska, wybitna aktorka, ale przede wszystkim przyjaciółka, mentorka, osoba, która wyciągnęła do autorki pomocną dłoń w trudnych czasach emigracji do Stanów Zjednoczonych. Obie – poszukiwaczki prawdy przybyłe z Europy Wschodniej, doświadczone traumą rozbitej tożsamości – szybko odnalazły wspólny język. „Tylko z Czyżewską mogłam prowadzić renesansowe rozmowy – pisze Konwicka – o religii, teatrze, historii, sztuce, nauce i tak dalej. […] Złośliwcy mówili, że uciekamy od życia. Być może uciekałyśmy, ale od prozy życia. Mój wyrozumiały ojciec podarował nam skórzane góralskie kapcie, żeby było nam wygodniej filozofować” (s. 249). Po latach autorka „Byli sobie raz” w piękny sposób spłaci swój dług wobec Czyżewskiej, portretując ją (wespół z Kingą Dębską) w filmie dokumentalnym „Aktorka”, a następnie przypominając jej postać w zbiorze wspomnień.

Ważne są sny

Pisząc o kobietach, koniecznie trzeba wymienić również samą Marię Konwicką. To ona jest tak naprawdę główną bohaterką swojej książki. To przez jej okulary patrzymy na rodziny Leniców i Konwickich. I to jej osoba w jakiś magiczny sposób łączy świat wyobraźni Tadeusza Konwickiego, Amerykę Jerzego Kosińskiego, Rotha i Vonneguta, Biblię, postacie Miłosza i Gombrowicza, mieszkanie przy Górskiego, Dygata, Holoubka, wytwórnię Universal, mądrość egipskich kapłanów i mistyczne lektury. Obraz młodej, idealistycznie nastawionej dziewczyny, która zjawia się w USA z wielkimi nadziejami bez grosza przy duszy, jest jednym z najbardziej wciągających wątków tej wielowarstwowej opowieści.

Tym bardziej, że Ameryka nie zdoła jej zepsuć. Pracując jako renowatorka polskich kościołów, a później graficzka w wielkich amerykańskich studiach filmowych, pozostanie nieodrodnym dzieckiem Leniców i Konwickich. „Mickiewicz uważał się za realistę – cytuje jedną z wypowiedzi ojca Konwicka – Ja także uważam się za realistę. W absolutnie trzeźwy sposób zakładam, że istnieją duchy, mary i diabły – albo może ktoś inny, kto pełni jego funkcję. Eschatologia mnie przejmuje i pasjonuje” (s. 125–126). Podobnie będzie uważać i ona. W „Byli sobie raz” świat duchowy jest obecny na tych samych prawach, co świat materialny. Ważne są sny. Te związane z przełomami w jej życiu autorka skrzętnie opisuje. „Dziś nikt nie ma czasu zajmować się snami – wyznaje – Kiedyś intensywnie się tym interesowałam i odkryłam, że tak zwana jawa rządzi się takimi samymi prawami jak sen, również używa asocjacji” (s. 239). Tych asocjacji, zazębień, niesamowitych zbiegów okoliczności, magii jest u Marii Konwickiej mnóstwo. Tak, jakby żyła w wymyślonej rzeczywistości, choć po lekturze jej książki wypada uznać, że to raczej nasza rzeczywistość jest wymyślona. I to przez złego demiurga. Rządzą nią bowiem mamona, przerośnięte ambicje i konsumpcjonizm. Jak ostrzega autorka, wszystko w niej powoli staje się seryjne, przeliczalne na pieniądze i podobne do siebie.

Magia domu przy Górskiego

Książka Konwickiej to wycieczka w zupełnie inne rejony, widokówka nie z tego świata. „W domu słyszałam «Nic nie chcieć, nic nie mieć»”, wspomina (s. 248). „Lenicowie byli pracowici, artystycznie uzdolnieni, idealiści i trochę naiwni. […] No i nie mieli za grosz cwaniactwa” (s. 70). Tadeusz Konwicki cenił przyjaźń, wstydził się pieniędzy. Żył bez ostentacji i ten brak ostentacji wpoił też swoim dzieciom.

Maria Konwicka wspomina to wszystko z sentymentem i jednocześnie pesymistycznie patrzy w przyszłość. Czy do końca słusznie? Są jeszcze osoby, które kierują się w życiu podobnymi zasadami, a lektura takich książek jak „Byli sobie raz” w nie jednym czytelniku wzbudzi apetyt na coś więcej niż proste przyjemności świata popkultury. Jakąś tęsknotę za powściągliwą autentycznością, bezinteresownością. Dotyczyć to będzie być może niewielkiej grupy wtajemniczonych, ale czy nie zawsze tak było? Tadeusz Konwicki odszedł. Na szczęście magia domu przy Górskiego wciąż jest obecna. Tym razem dzięki wspomnieniom jego córki.

 

Książka:

Maria Konwicka, „Byli sobie raz”, wyd. Znak, Kraków 2019.