Po co komu sondaż?
Atrakcyjność partyjnych sondaży dla mediów nietrudno wyjaśnić. Każde zlecone badanie popularności ugrupowań politycznych można przedstawić graficznie, a dodatkowo to, co widać na wykresie, opisać słowami, generując tym samym popularny artykuł. Do tego dochodzi jeszcze co najmniej jeden tekst wyjaśniający, dlaczego jest tak, a nie inaczej, i co mówi nam fakt, że jedna partia ma o 4 procent więcej, a druga o 3 mniej niż w poprzednim badaniu.
Wartość sondażu dla zlecającego go medium leży także – a może przede wszystkim – w tym, że zostanie zacytowany przez inne media. Przez cały dzień koledzy po fachu będą się zastanawiali, dlaczego jest, jak jest, politycy zaś, skromnie spuszczając oczy, podziękują za zaufanie wyborcom lub, dumnie patrząc przed siebie, zapewnią, że najważniejszym sondażem są wybory, a do tego czasu wszystko się odmieni. Rytuał zakończy się albo naturalnym spadkiem zainteresowania, albo – coraz częściej – pojawieniem się nowego sondażu. Najlepiej, gdy ów nowy sondaż da wyniki radykalne odmiennie od poprzedniego, bo oto otwiera się nowe pole do spekulacji, jaka wypowiedź którego polityka doprowadziła do „tąpnięcia”.
Co ja patrzę?
Wszystko ma jednak swoje granice. Kiedy w ostatnich tygodniach jedna firma – Kantar – przeprowadziła w krótkim czasie trzy badania, w których poparcie dla Koalicji Europejskiej raz było na poziomie zbliżonym do PiS-u (33 do 36 procent), potem spadło o kilkanaście procent (23 do 35 procent), by następnie powrócić do stanu pierwotnego (35 do 38 procent), pojawiły się pytania, co tak naprawdę analizujemy. Tym bardziej, że wszystkie badania zostały przeprowadzone nie tylko przez tę samą firmę, lecz także tą samą metodą – wywiadów telefonicznych.
Oczywiście można powiedzieć, że sondaż to tylko pomiar preferencji wyborczych reprezentatywnej próbki Polaków w danym momencie. I tak jak samochód może w jednej chwili jechać z prędkością 30, a w drugiej 130 kilometrów na godzinę, tak i Polacy mogą lubić raz jedną, raz drugą partię. Nie ma się co obrażać na sondażownie, bo to nie ich wina. Tak jak winą termometru nie jest to, że mamy gorączkę.
Problem w tym, że, po pierwsze, sympatie polityczne nie zmieniają się z dnia na dzień. Inaczej między bajki musielibyśmy włożyć setki tekstów o „dwóch Polskach”, o plemienności naszej polityki, trwającym do dziś wpływie zaborów czy pękniętej na pół ojczyźnie. Po drugie zaś, tak jak termometr możemy przyłożyć lepiej lub gorzej, tak sondaż można przeprowadzić na różne sposoby, uzyskując różne wyniki.
Tajemnicę wspomnianego wyżej badania pokazującego wyraźny spadek poparcia dla Koalicji Europejskiej – przeprowadzonego przez Kantar na zlecenie „Polityki” – wyjaśnił Piotr Pacewicz z OKO.Press, który po prostu zadzwonił do Kantara i zapytał o co chodzi. Tym sposobem dowiedział się, że w badaniu dla „Polityki” „ankieter pytał osobę badaną, na które z ugrupowań chce oddać głos i czytał listę wszystkich komitetów. Usłyszawszy odpowiedź typu «no, nie wiem», «trudno powiedzieć», po prostu ją notował i dziękował za rozmowę”. W dwóch pozostałych badaniach ankieter zachęcał, by jednak jakąś partię wskazać. Drobna różnica przyniosła dramatycznie odmienne rezultaty.
A przecież dopytywanie lub nie niezdecydowanych respondentów to tylko jedna z dziesiątek możliwych różnic w sposobie przeprowadzania sondaży. Można je robić różnymi metodami (osobiście, telefonicznie, przez internet), można odmiennie formułować pytania, można prosić respondentów, by dokonali wyboru z podanych odpowiedzi, lub prosić, by odpowiedzi udzielili „z głowy”, można całkowicie pomijać niezdecydowanych, można też „odsiewać” respondentów, pytając najpierw, czy aby na pewno wezmą udział w wyborach itd., itp.
Wszystkie te metody mają swoje uzasadnienia (po co pytać o zdanie tych, którzy potem i tak nie zagłosują?), ale dają inne wyniki. Chcemy pokazać, że Polacy szukają „nowej jakości” w polityce? Nie ma problemu. A może wolimy udowodnić, że duopol PO–PiS ma się świetnie? Da się zrobić.
Jeśli sondaże mają mieć jakąkolwiek wartość informacyjną, należałoby procedury ich przeprowadzania wystandaryzować, bo inaczej kompromituje się całkowicie sens tych badań, media, które o nich piszą, ale także firmy, które je robią. | Łukasz Pawłowski
Kto zawinił?
Ale czy media nie powinny podchodzić do wyników sondaży bardzo ostrożnie i dokładnie tłumaczyć odbiorcom metodę badania, jej wady i zalety? To apel piękny, ale nierealny, bo nawet jeśli autor artykułu kilka akapitów strawi na analizę metody, to i tak informacją, która zyska rozgłos, będzie sam wynik – zwłaszcza jeśli okaże się zaskakujący. Poza tym, odpowiedzialność za dobranie właściwej metodologii leży nie po stronie mediów, ale realizatorów badania.
Kiedy stajemy na wadze, nie oczekujemy, że ktoś będzie nam tłumaczył jak dokładnie waga działa i co tak naprawdę oznacza kilogram. Nie dzwonimy też – wzorem Pacewicza – do rzecznika prasowego producenta wag z pytaniem, dlaczego raz mamy nadwagę, a dzień później kilka kilogramów mniej. Chcemy jedynie znać wynik i wiedzieć, że można go porównać do wyniku z innej wagi, z której skorzystaliśmy miesiąc temu. W przypadku sondaży jest, a raczej powinno być podobnie. Jeśli mają mieć jakąkolwiek wartość informacyjną, należałoby procedury ich przeprowadzania wystandaryzować, bo inaczej kompromituje się całkowicie sens tych badań, media, które o nich piszą, ale także firmy, które je robią.
Dopóki tak się nie stanie, jedynym rozsądnym sposobem podejścia do sondaży jest analiza nie pojedynczych wyników, lecz trendów. Albo też, jeśli mamy na to środki, zlecenie własnych, bardziej szczegółowych analiz. Tak jak to robią wszystkie większe partie. Bo jeśli nawet sondaże rządzą politykami, to z pewnością nie te, o których dowiadujemy się z mediów.