To nie Michel Houellebecq pierwszy przewidział strajki żółtych kamizelek. Już w 2009 roku o tlącym się buncie francuskiej klasy ludowej pisał Didier Eribon. Choć nie wiedział wówczas, co właściwie przepowiada, to jego niefikcjonalna diagnoza wydaje się uczciwsza niż stylistyczna ekwilibrystyka autora „Serotoniny”. Dlatego zanim w maju pobiegniecie do księgarń po polski przekład najnowszej powieści Houellebecqa, sięgnijcie po „Powrót do Reims” – po trosze autobiograficzne, po trosze intelektualne rozliczenie z francuskim podziałem klasowym, dokonywane przez człowieka, który dzięki olbrzymiemu awansowi społecznemu uciekł daleko od swojej klasy społecznej, choć ta i tak go dopadła. I odpowiedziała radykalnie, głośno, bezkompromisowo i brzydko na zmieniającą się rzeczywistość społeczno-ekonomiczną w swoim kraju, w Europie, na świecie. To właśnie dlatego esej Eribona niesie dość uniwersalne przesłanie o odroczonej w czasie zemście ludu, porzuconego przez dawnych trybunów.

Przede wszystkim jest to opowieść osobista, która ma konkretnego autora, z bagażem doświadczeń i emocji. Didier Eribon, urodzony w 1953 roku filozof, socjolog i dokumentalista francuskiego życia intelektualnego, może się dziś pochwalić imponującym naukowym curriculum vitae: doktoratem na Sorbonie, profesurą na Uniwersytecie w Amiens, gościnnymi wykładami w Berkeley, Princeton, Cambridge i École des hautes études en sciences sociales, a także pracą dla „Libération” i „Nouvel Observateur”. W Polsce znany jest z wywiadu rzeki z Claude’em Lévi-Straussem „Z bliska i z oddali” [wyd. pol. 1994], a zwłaszcza z biografii Michela Foucaulta [wyd. pol. 2005]. Jest to życiorys spisany solidnie, bez mieszczańskich eufemizmów i tabloidowych sensacji, ale trochę zbyt zachowawczy w krytycznym konfrontowaniu teorii i życia legendarnego filozofa. Ta powściągliwość i grzeczna elegancja w stosunku do Foucaulta może nieco dziwić. W innych swoich książkach, takich jak „Réflexions sur la question gay” [Rozważania o kwestii gejowskiej], „Une morale du minoritaire” [Moralność mniejszościowa] czy „Hérésies” [Herezje], Eribon mierzy się bowiem otwarcie z dylematami moralnymi towarzyszącymi byciu gejem wśród heteroseksualnej większości. Ale osiągnięcia naukowe i publicystyczne to nie wszystko. W jego życiorysie znaleźć można także epizod pracy w roli nocnego portiera i gońca, dzięki której mógł się utrzymać w Paryżu po skończeniu trzeciorzędnego wówczas Uniwersytetu w Reims. Ten ostatni fakt okazał się słodko-gorzkim przełomem w jego życiu. To, że Eribon w ogóle skończył tę uczelnię, oznaczało zerwanie z korzeniami, bez uzyskania w zamian nowej społecznej tożsamości.

Z szafy do szafy

„Przez całe lata to była dla mnie tylko nazwa. Kiedy rodzice zamieszkali w tym miasteczku, już się z nimi nie widywałem”. Te dwa zdania otwierające „Powrót do Reims” są synekdochą całej opowieści. Jej leitmotivem jest wstyd – wielostronny, przeobrażający się, ale zawsze dojmujący. Najpierw nienazwany i skierowany na siebie, następnie stopniowo rozpoznany dzięki literaturze i filozofii egzystencjalnej, objawiającej znacznie dobitniej niż Biblia, że są inne światy i inne życia. Nieludowe, nierobotnicze, nieproletariackie. Później, po dość udatnym zrzuceniu jednej społecznej skóry, ale jeszcze przed obrośnięciem w piórka innej klasy, ów wstyd Eribona znajduje pełne ujście w odrzuceniu środowiska, z którego pochodzi. Ten gest wyraża się wręcz w somatycznym wstręcie wobec wszystkiego, co przypomina mu młodość spędzoną w rodzinnych stronach.

Miasteczko, o którym Eribon wspomina na początku, to dwutysięczne Muizon na północnym wschodzie Francji – niegdyś wieś, a dziś przedmieście, zabudowane rzędami identycznych domów, głównie socjalnych, rozciągające się „między, z jednej strony, Szlakiem Szampana, który zaczyna się wić nieopodal pośród wzgórz porosłych winoroślą, a, z drugiej – raczej ponurą strefą przemysłową na obrzeżach Reims”. Mimo że rodzice spędzili tam niemal dwie dekady, Eribon po swoim wyjeździe ani razu ich nie odwiedza. Dopiero kiedy umierający na chorobę Alzheimera ojciec autora trafia do domu opieki, ten znajduje odwagę, by spotkać się z matką, która nigdy nie była w stanie zrozumieć jego intelektualnych i statusowych aspiracji, choć przynajmniej nie widziała w nim wroga. W pierwszym odruchu śmierć ojca nie budzi w synu niczego, oprócz niepokojącego pytania, czy okrutna demencja nie będzie dziedziczna. Jednak po jakimś czasie skłania go do refleksji. Autor powraca mentalnie do dzieciństwa, które nie było sielskie, ale nie było też patologiczne. Było po prostu z góry zdeterminowane. Eribon nie potrafił sobie długo wyobrazić innego życia dla siebie, jak to dane przez rodziców.

Pogrzeb ojca pozwala Eribonowi wyartykułować ważki problem z tożsamością. Czy bał się głównie homofobii rodziców i ich znajomych, czy całego klimatu duchowego klasy ludowej, wśród której dorastał? „Dlaczego ja, który tak mocno odczuwałem społeczny wstyd, odkąd zamieszkawszy w Paryżu, poznałem ludzi wywodzących się ze środowisk tak różnych od mojego, wobec których tak bardzo wstydziłem się wyznać, skąd pochodzę, dlaczego nigdy nie pomyślałem o tym, żeby poruszyć ten problem w książce” – pyta sam siebie. I przyznaje, że stał się zakładnikiem pewnej mody czy tendencji w dyskursie intelektualnej lewicy, która każe społeczne zniewolenie człowieka, jego tożsamościowe okowy wiązać z seksualnością i normami obyczajowymi. Ta moda pozwoliła kiedyś Eribonowi na otwarte bycie paryskim gejem. Po latach otworzyła mu – badaczowi piszącemu o homoseksualnej podmiotowości – dostęp do najlepszych uniwersytetów zachodniego świata. Ale nie okazała się wyzwalająca, bo unikała jak ognia tematu pochodzenia z ludu. W konsekwencji koniec maskowania homoseksualizmu wiąże się dla Eribona z przybraniem innej maski: „Wyjście z seksualnej szafy, pragnienie przyjęcia i afirmacji homoseksualności w moim przypadku zbiegło się z wejściem w to, co mógłbym określić jako szafę społeczną, to znaczy w poddanie się przymusowi innego ukrywania się, innego typu osobowości podzielonej czy z podwójną świadomością”.

Zrazu ta szafa wydaje mu się komfortowa. Oznacza zamknięcie rozdziału naznaczonego przez intelektualną biedę, muzykę z tranzystorów i gazetowe fotonowele. Później zaczyna wiązać się ze strachem, że ktoś z nowych, lepszych przyjaciół odkryje prawdę o jego rodzinie: niepiśmiennej babce, dziadku stolarzu, przedwcześnie umierających z powodu raka i alkoholizmu krewnych, bracie uczącym się na rzeźnika, ojcu pracującym w fabryce od czternastego roku życia do przedwczesnej emerytury, wymuszonej przez wypluwający takich jak on system ekonomiczny, matce porzuconej w czasie wojny przez własną matkę i zarabiającej na życie jako służąca do wszystkiego. To dzięki jej harówce Didier mógł przerwać krąg klasowej reprodukcji, pójść do liceum i zdać sobie sprawę, jak bardzo mierzi go ludowa szuflada.

Brzydka klasa

„Powrót do Reims” to na pierwszy rzut oka typowa opowieść o dojrzewaniu poprzez radykalne zerwanie ze wszystkim, co przypomina miejsce pochodzenia. Autor niejednokrotnie wspomina takich autorów, jak Annie Ernaux, James Baldwin, Raymond Williams czy John Edgar Wideman, którzy także pisali autobiograficzne teksty o klasowym wstydzie. W przypadku Eribona świadomość klasowa (jeszcze nienazwana) pojawiła się wcześnie – za sprawą podglądania życia rodziny producentów szampana, u których dozorczynią była matka znajomej dziewczynki. Autor podkreśla, że „dziecko robotnika czuje przynależność klasową we własnym ciele”, a dla dziecka z klasy uprzywilejowanej długo pozostaje ona czymś przezroczystym. Ale pragnienie czegoś więcej niż ucieczka od ubóstwa i ciepła posada w urzędzie nie było w jego środowisku dobrze widziane. Przekonał się o tym już jako jedenastolatek, kiedy dumnie wydeklamował matce wierszyk poznany na lekcji angielskiego. Ta uznała, że w ten sposób dziecko chce ją upokorzyć – rymowanką, której ona nie jest w stanie zrozumieć.

Impuls do zmiany swojego losu dało Eribonowi licealne zauroczenie synem profesora, oglądającego Godarda i czytającego Becketta: „Fascynował mnie, chciałem być taki jak on. Więc też zacząłem mówić o Godardzie, którego żadnego filmu nie widziałem, i o Becketcie, którego żadnej książki nie czytałem”. Potem przychodzi lektura Marksa, Gramsciego, Geneta i Sartre’a i przekonanie, że autor patrzy na świat bardziej przenikliwie niż współtowarzysze klasowego losu. Wreszcie zaczyna się świadoma nauka bycia kimś innym: znawcą sztuki i kultury, którego może zdradzić prowincjonalny akcent. To jego trzeba się więc w pierwszej kolejności oduczyć. W efekcie tej reedukacji Eribon nie staje się jednak naturalnym członkiem lepszej kasty, lecz kimś, kto stale się kontroluje, aby się nie zdradzić.

Zdrada ma tu podwójne znaczenie, bo Eribon nie waha nazwać siebie „zdrajcą klasowym”. Trochę mruży przy tym oko, trochę kokietuje czytelnika. Zastrzega, że nigdy nie przejął sposobu myślenia klasy dominującej i bronił lud przed pogardą elit. Jednocześnie przyznaje się do odczuwania wstrętu „do środowiska robotniczego takiego, jakim jest w rzeczywistości”. Nie pudruje klasy ludowej, nie bawi się w bajanie o szlachetnych dzikusach. Pisze otwarcie o prymitywizmie emocjonalnym, rasizmie i homofobii bliskich. Twierdzi, że we Francji klasę robotniczą czy ludową w nieuprawniony sposób się idealizuje czy wręcz heroizuje – bo w ten sposób wypada maskować społeczną przepaść dzielącą tę i inne klasy. Czy więc gardzi grupą, z której się wywodzi? Głosującą na Front Narodowy i domagającą się wyrzucenia „brudasów” z Francji? Z wielu passusów „Powrotu do Reims” można wyczytać, że to uczucie bywa mu bliskie, ale ostatecznie wydaje się, że nie jest jego udziałem.

Zamiast pogardy ogarnia go wstyd za tych, do których należał, a może po trosze nadal należy. „Jesteś tym, za co się wstydzisz”, mówił Maciej Zaremba Bielawski w niedawnym wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”. Sądzę, że Eribon mógłby się podpisać pod tymi słowami, nawet jeśli zostały one wypowiedziane w innym kontekście. „Nie chciałbym – pisze autor «Powrotu do Reims» – aby moja matka i moi bracia – którzy wcale się o to nie proszą – byli «wylosowani», by rządzić państwem w imię swoich kompetencji równych kompetencjom wszystkich innych ludzi: ich wybory nie byłyby różne od tych, które wyrażają, głosując, w tym sensie, że mogłyby być większościowe”. Inaczej mówiąc, neguje hasła intelektualnego egalitaryzmu i boi się tyranii ksobnej większości. Ale to sobie przypisuje odpowiedzialność za zerwanie kontaktu z rodziną, wręcz wymazanie braci z własnego życia. Sobie i całemu zastępowi francuskich intelektualistów, którzy śladem Raymonda Arona uprawiają socjologię własnego statusu społecznego, zamknięci na to, że można świat postrzegać z innej niż mieszczańska perspektywy.

Pełzająca wojna

Ta książka to wielkie klasowe „J’accuse!”. Eribon oskarża urbanistów, którzy po wojnie umieścili klasę robotniczą w tak zwanych „miastach ogrodach”, które w rzeczywistości okazały się przedmiejskim gettem. Oskarża lokalne władze, które pozwalały na degradację tych osiedli i doprowadziły do uczynienia z nich „teatru pełzającej wojny domowej” (Eribon pisze swoją książkę niedługo po fali zamieszek na przedmieściach Paryża i innych francuskich miast w 2005 roku). Oskarża francuski system oświaty o rozmyślne rozdzielanie dzieci burżuazji od dzieci chłopskich i robotniczych, których ścieżka edukacyjna jeszcze do niedawna kończyła się zwykle na szkole podstawowej. Warto przy tym zauważyć, że fakt, iż Eribon skończył liceum, a potem z wyróżnieniem studia, wcale nie zagwarantował mu pracy. Jak podkreśla, nie miał odpowiedniego kapitału społecznego: braci adwokatów, kuzynów lekarzy, wujka profesora czy ciotki artystki. Słowo „kapitał społeczny” pojawia się zresztą u niego nieprzypadkowo. Wiele razy powołuje się w swojej książce na kategorie Pierre’a Bourdieu (notabene, wiejskiego dziecka, które zawędrowało do École normale supérieure, stając się wyjątkiem potwierdzającym regułę), takie jak właśnie kapitał społeczny, reprodukcja, dystynkcja i habitus. Niby dobrze oddają one życiowe perypetie Eribona, ale samo ich użycie chyba w niezamierzony sposób pokazuje, jak dalece autor odciął się od swoich korzeni, nie znajdując na ich opisanie innych słów niż intelektualny żargon.

Mimo to „Powrót do Reims” jest niezwykle wiarygodnym wyrzutem skierowanym pod adresem francuskiej lewicy, która wyrzuciła na śmietnik hasła klasowe i pracownicze. Przynajmniej od czasów Mitteranda dała się ona uwieść neokonserwatywnej baśni o modernizacji i osobistej odpowiedzialności maluczkich za własne życie. Popchnęła lud w ramiona prawicy, która pustkę po „byciu robotnikiem” zastąpiła „byciem Francuzem” w kontrze do obcych i do tych bogatych, którzy zatrudniają obcych pracowników zamiast tutejszych. To znany i od dawna podnoszony zarzut, ale Eribon stawia go bardzo sugestywnie, bo opiera go na osobistym przykładzie. W „Powrocie do Reims”, czasem pomimo niesmaku, kreśli krótką historię zwrotu w jego rodzinie od tradycyjnego głosowania na komunistów jako gwarantów interesu klasowego do głosowania na skrajną prawicę. Cytuje przy tym swoją matkę komentującą to, że w wyborach prezydenckich zdarzyło jej się głosować na Jean-Marie Le Pena: „Ludzie, którzy na niego głosowali, wcale go nie chcieli. W drugiej turze głosowaliśmy normalnie”. Eribon nie odbiera tej decyzji racjonalności. W głosowaniu na Front Narodowy i podobne siły polityczne widzi „ostatnią deskę ratunku dla klas ludowych, chcących zachować swoją zbiorową tożsamość, a przynajmniej godność, w ich odczuciu jak zawsze podeptaną, tym razem przez tych, którzy ich niegdyś reprezentowali i bronili”. To zdanie do serca powinni wziąć sobie także liberałowie. Zwłaszcza że we Francji (podobnie jak w Polsce) lewica od dawna już nie rządzi.

Choć Eribon nie śnił dziesięć lat temu o ruchu żółtych kamizelek, to ich społeczny skład dokładnie odpowiada charakterystyce mieszkańców miasteczek i przedmieść, którą francuski socjolog nakreślił w „Powrocie do Reims”. Już wtedy pisał o tym, że wielkie strajki mogłyby na powrót uświadomić pracującym Francuzom ich wspólny interes, a lewicy przypomnieć, że jej rolą jest nadanie formy i sensu doświadczeniu klasowemu. Wspominał także o potrzebie znalezienia takich narzędzi oporu przeciw ekonomicznej dominacji, które nie uderzą w zastępczego wroga. Skoro dyskurs klasowy padł niegdyś ofiarą haseł emancypacji płciowej i seksualnej, to czy przywrócenie dzisiaj klasom polityczności nie zmarginalizuje na powrót innych przesłanek społecznej podmiotowości? Eribon przekonuje, że nie trzeba wybierać, lecz zwalczać z taką samą energią wszelkie formy dominacji nad słabszymi. Eh, żeby to było takie proste… Na razie spełniła się tylko pierwsza część tej „przepowiedni”. Tymczasem rzeczywistość tkwi w utartych koleinach. Bogaci stają się jeszcze bogatsi, sławni stają się jeszcze sławniejsi, a protestujący jeszcze bardziej zapiekli. W Wielki Czwartek Emmanuel Macron odznaczył Michela Houellebecqa Legią Honorową – co prawda tylko piątej klasy, w stopniu kawalera – a ruch żółtych kamizelek ma już pięć miesięcy i nie zamierza na tym poprzestać.

 

Książka:

Didier Eribon, „Powrót do Reims”, przeł. Maryna Ochab, wyd. Karakter, Kraków 2019.