„Tusk używa [Leszka] Jażdżewskiego dokładnie tak samo jak kiedyś spuszczał że smyczy Palikota. Do gryzienia oponentów i mówienia rzeczy, których samemu nie chce mówić na głos”, napisał na Twitterze publicysta „Do Rzeczy” Piotr Semka.
Trudno się z Semką nie zgodzić. Tak doświadczony polityk, jak Donald Tusk, musiał wiedzieć, co przed jego zapowiadanym od dawna wykładem powie organizator tegoż wykładu. Gdyby nie wiedział, byłoby to z jego strony amatorskie zaniedbanie. A o to byłego premiera posądzać nie sposób. To tak jakby zaprosić ważnych gości na kolację, a nie sprawdzić menu i opinii o restauracji, do jakiej ich zapraszamy. Wystąpienie poprzedzające wykład przewodniczącego Rady Europejskiej było więc z nim konsultowane i to – w moim przekonaniu – bardzo szczegółowo.
Zresztą, co może najważniejsze, Tusk przecież na miejscu wziął pełną odpowiedzialność za swój „support”, a i potem nie odciął się od wypowiedzi młodszego kolegi. Krótko mówiąc, były premier dał do zrozumienia, że może ono iść także na jego konto i być z nim utożsamiane.
Wystąpienie – wbrew temu, co mówił chwilę po nim przewodniczący Rady Europejskiej – nie było też „emocjonalne”. Było skonstruowane i zaprezentowane w sposób przemyślany. Najważniejsze zatem staje się pytanie, co tak naprawdę było jego treścią?
Kościół jak koń trojański
Przede wszystkim, nie sądzę, by był to atak na Kościół. Jasne jest, że niektórzy – w tym Episkopat – zareagowali na zasadzie „bodziec–reakcja”. Ale przecież, że nie Episkopat i jego najzagorzalszych stronników chce do siebie przekonać Tusk. I nie do Episkopatu chce mówić – czy to bezpośrednio, czy przez swoich obecnych współpracowników. A zatem nie o Kościół w wystąpieniach na UW chodziło.
Tu raczej, aby trafić do odbiorców, wykorzystano technikę konia trojańskiego. Mechanizm jest prosty: w mocnej, wyrazistej formie podajemy słuchaczom coś, co przyciągnie uwagę, wywoła zainteresowanie i nagłośni wypowiedź, ale jednocześnie, w otulince skandalu przekazujemy treść właściwą.
W tym wypadku tą treścią, był – co może się wydać szokujące – jednoznaczny atak na Koalicję Europejską w jej dzisiejszej formie oraz na tworzących ją polityków. To krytyka koncepcji szerokiej koalicji Schetyny, w ramach której zmieścili się także konserwatyści. To krytyka ostrożniejszego języka debaty politycznej, którego szeroka koalicja od prawa do lewa wymaga i wymagała.
Nie można zatem wykluczać, że mamy do czynienia z pierwszym krokiem do stworzenia nowej platformy politycznej – niewykluczone, że w formie zapowiadanego Ruchu 4 Czerwca – z której w najbliższej przyszłości mógłby skorzystać Tusk. Mam wrażenie, że ten banalny w gruncie rzeczy zabieg – banalny nie oznacza w tym wypadku nieskuteczny czy źle wykonany – umknął uwadze naszych komentatorów. A więc, zobaczmy to jeszcze raz.
Nie Episkopat i jego najzagorzalszych stronników chce do siebie przekonać Tusk. I nie do Episkopatu chce mówić – czy to bezpośrednio, czy przez swoich obecnych współpracowników. A zatem nie o Kościół w performansie na UW chodziło. | Łukasz Pawłowski
Otóż, w wystąpieniu przed wykładem Tuska zaraz po wyrazistej krytyce polskiego Kościoła padły słowa, że mocowanie się z politycznymi stronnikami tegoż Kościoła nie ma najmniejszego sensu, a zatem „trzeba zmienić zasady gry”. Okazuje się jednak, że do zmiany owych zasad potrzebna jest jakaś siła zewnętrzna, ponieważ, „ci, których «łączy tylko matematyka», będą mieli poważny problem z wyborczym sukcesem”. Nietrudno się domyślić kim są tajemniczy „oni”, połączeni „tylko matematyką”.
Dalej usłyszeliśmy co prawda, że walka o władzę to domena partii politycznych, a „pełna odpowiedzialność za wynik” spoczywa wyłącznie na ich liderach. Nie należy więc wchodzić w ich rolę, byłoby to bowiem nierozsądne. W tym miejscu pojawiło się jednak ważne „ale”, które jak każde „ale” właściwie unieważnia to, co powiedziano przed nim. Bo choć o władzę walczą partie, nie można też – tu kolejny cytat – siedzieć z założonymi rękoma i czekać aż polityka „zmieni się sama”.
Odnosząc się do wystąpienia samego Tuska sprzed kilku miesięcy, Jażdżewski przekonywał, że nie należy wypatrywać jeźdźca na białym koniu, może to być bowiem czekanie na Godota. Zamiast tego nadzieję pokładać powinniśmy w… Polkach, co jest o tyle nieszczęsne, że ani przed, ani po wystąpieniu przewodniczącego Rady Europejskiej przemówienia żadnej Polki nie usłyszeliśmy. Zostawmy to jednak na boku.
Ważniejszy jest bowiem fakt, że nie chodzi o jakiekolwiek Polki, ale Polki, po pierwsze, o progresywnych obyczajowo poglądach. Wszak – tu znowu przytyk w stronę opozycji – „ci, którzy chcą swój punkt widzenia w tych sprawach wyrażać pokrętnie i niejednoznacznie, byleby nikomu nie podpaść, myślą kategoriami ubiegłej dekady”.
Po drugie zaś, mają to być Polki młode, czy raczej młodsze niż obecnie dominujące w polityce pokolenie. Nietrudno się domyślić, że nie chodzi jedynie o PiS.
Tusk „trochę romantykiem”?
Dalej dowiedzieliśmy się, że niestety – a dla niektórych „stety” – nasza „młodzież” w polityce nie zaistnieje zupełnie sama. Potrzeba kogoś, kto „znajdzie siłę do tego, żeby otworzyć polską politykę na zmianę ideową i pokoleniową”. Albowiem ten, kto tego dokona, będzie mógł chodzić w „glorii zwycięzcy”. Gdzie jednak szukać owego kogoś? To musi być jakiś „romantyk”, nawet romantyk starszy i „po przejściach”, który jednak wciąż do czegoś dąży. Kto to taki? W tym miejscu na scenę zaproszono Donalda Tuska.
W ten oto sposób 62-letni przewodniczący Rady Europejskiej został przedstawiony jako promotor trzydziesto- i czterdziestoletniej „młodzieży”, tylko czekającej, by szturmem wziąć polską politykę. Sam być może Polski nie odmieni (nie czekajcie na Godota), ale wskaże ludzi, którzy tego dokonają i będzie nad nimi czuwał.
Co to może znaczyć w praktyce? Tego oczywiście nie wiemy, ale jedno wydaje się bardzo prawdopodobne – zamiast usiąść do tego stolika, przy którym obecnie toczy się gra, Tusk zasugerował, że wystawi swój własny.
Słowa, które padły na Uniwersytecie Warszawskim, pełniły zatem ważną – ale inną niż im się powszechnie przypisuje – rolę. Były jak przejechanie paznokciami po tablicy w sali pełnej rozkrzyczanych studentów albo wybicie słowa „seks” w tytule artykułu – miały zwrócić uwagę na to, co napisane nieco drobniejszym druczkiem. | Łukasz Pawłowski
Na ironię zakrawa również fakt, że zapowiedzi te podlano romantycznym sosem walki o Polskę dla pokolenia millenialsów, które nie chce smogu i ogląda „Grę o tron”. Romantyzm jest tu o tyle zabawny, że akurat od wielkich wizji i emocjonalnych uniesień Tusk zawsze stronił. Jeszcze kilka lat temu jako swoją polityczną maksymę cytował słowa brytyjskiego filozofa Johna Graya o tym, że w polityce nie trzeba „żadnych wspaniałych wizji ludzkiego postępu, a jedynie odwagi mierzenia się z nawracającym złem”. W tej optyce „dobre rządzenie polega na szybkim, odważnym działaniu, a nie na biciu piany czy głoszeniu porywających ideologii”. Doprawdy, nie potrzeba tu profesorskich ekspertyz, by stwierdzić, że romantyzmu w tej postawie nie ma za grosz.
Ale może Tusk się zmienił? Może tak jak pod koniec urzędowania na stanowisku premiera stał się „trochę socjaldemokratą”, tak dziś stanie się „trochę romantykiem”. Niewykluczone. Zwłaszcza jeśli będzie to jedynie „romantyzm celów”, do którego – zgodnie ze słynnym powiedzeniem Piłsudskiego – były premier postara się o „pozytywizm środków”. Wszak to o Marszałku Tusk pisał pracę magisterską i, jak niedawno mówił „Gazecie Wyborczej”, to Piłsudski był jego „bohaterem”. Także, a może przede wszystkim dlatego, że „w decydujących momentach okazał się genialnym pragmatykiem”.
I właśnie w pragmatyzmie szukałbym źródeł słów, które padły o polskim Kościele, a które wywołały tyle reakcji. Co do meritum nie były one wcale nowe. Podobne sformułowania słyszeliśmy, jeszcze zanim pojawił się Janusz Palikot. Obecnie zaś sięga po nie obficie Wiosna Roberta Biedronia.
Szokujące było zatem co innego. Otóż, na pięć minut przed wyborami do Parlamentu Europejskiego Tusk żyruje słowa, które stawiają pod znakiem zapytania sens z trudem montowanej Koalicji Europejskiej. I podważają sens zawartych po stronie opozycji kompromisów.
Na pięć minut przed wyborami do Parlamentu Europejskiego Tusk żyruje słowa, które stawiają pod znakiem zapytania sens z trudem montowanej Koalicji Europejskiej. | Łukasz Pawłowski
A przecież tyle mówiono o jedności opozycji prodemokratycznej wobec PiS-u! Nawoływano polityków opozycji do gryzienia się w język w imię wspólnego celu!
Słowa, które padły na Uniwersytecie Warszawskim, pełniły zatem ważną – ale inną niż im się powszechnie przypisuje – rolę. Były jak przejechanie paznokciami po tablicy w sali pełnej rozkrzyczanych studentów albo wybicie słowa „seks” w tytule artykułu – miały zwrócić uwagę na to, co napisane nieco drobniejszym druczkiem.
A co zostało napisane? Że wybory do europarlamentu można przegrać po to, aby Tusk mógł wrócić do polityki jesienią. Nic dziwnego, że Schetyna musiał się od tych słów odciąć.