Wbrew zaleceniu, żeby nikomu nie mówić, Tomasz i Marek Sekielscy powiedzieli wszystkim głośno i wyraźnie o pedofilii w polskim Kościele katolickim. Ich film wywołał burzę, której efekty już teraz przerastają wcześniejsze wyobrażenia. Ukrywane przez wiele lat skandaliczne, krzywdzące najsłabszych, godne najwyższego potępienia zachowania katolickich księży i ich przełożonych stały się najważniejszym tematem, od którego chyba nikt nie jest w stanie uciec, chociaż wielu próbuje. Warto zapytać o to, jakie ta burza, niosąca za sobą dla wielu osób potrzebę bolesnej konfrontacji z własnymi przekonaniami, będzie miała konsekwencje nie tylko dla Kościoła katolickiego, ale również dla polskiej polityki.

Ta druga kwestia nie byłaby tak istotna, gdyby nie specyfika głęboko osadzonego w naszym życiu publicznym żelaznego sojuszu tronu i ołtarza. Wiele osób tłumaczy tę sytuację reakcją na marginalizację Kościoła – depozytariusza narodowej tradycji – przed 1989 rokiem i chęcią wyrażenia wdzięczności oraz zadośćuczynienia. Niezależnie od powodów, dzisiaj widzimy, że w efekcie powstała hermetyczna, niezwykle trudna do naruszenia struktura, a przenikanie się sfer wpływów dokonuje się w obie strony: politycy świadczą usługi Kościołowi, który z kolei wspiera „swoich”, niejednokrotnie przeznaczając czas ceremonii religijnych na polityczną agitację. Zależności pomiędzy władzą państwową a hierarchami nie są w żadnym razie ukrywane – wystarczy przypomnieć sobie chociażby wokalno-taneczne wystąpienia prominentnych polityków PiS-u podczas takich uroczystości jak urodziny Radia Maryja. Publiczne epatowanie swoimi prywatnymi przekonaniami religijnymi stanowi element strategii politycznej, niezwykle istotny z perspektywy dbania o wizerunek i podkreślany na każdym kroku.

Jak wiadomo, w walce o głosy wyborców wszystkie chwyty są dozwolone. Na finiszu kampanii, PiS postawiło na kartę światopoglądową. I chociaż na początku nie wszystko szło zgodnie z planem, ponieważ środowiska LGBT nie okazały się tak nośnym tematem czy raczej kozłem ofiarnym jak uchodźcy, nagle – jak z nieba – zaczęły pojawiać się nowe wydarzenia, dzięki którym umiejętnie można było pogłębiać polaryzację społeczeństwa. Pierwszym było niewątpliwie utrzymane w antyklerykalnym tonie przemówienie redaktora naczelnego pisma „Liberté”, Leszka Jażdżewskiego, które poprzedziło wykład Donalda Tuska w Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. W reakcji na nie, prezes PiS-u Jarosław Kaczyński niezwłocznie zagrzmiał, że „ręka podniesiona na Kościół, jest ręką podniesioną na Polskę”. Zaraz potem, na fali katolicko-narodowego wzmożenia policja wkroczyła do mieszkania Elżbiety Podleśnej, oskarżonej o naklejanie w Płocku wizerunku jasnogórskiej Matki Boskiej z tęczową aureolą, oskarżając aktywistkę o obrazę uczuć religijnych.

I kiedy mogło się wydawać, że dzięki tym działaniom, uda się zmobilizować nie tylko własny żelazny elektorat, ale jeszcze sporą grupę niezdecydowanych wcześniej katolickich wyborców, z powodu filmu Sekielskich okazało się, że kurczowe trzymanie się Kościoła katolickiego jako głównego koła zamachowego kampanii wyborczej było bardzo złym pomysłem, ponieważ jest to instytucja odpowiedzialna nie tylko za krzywdzenie dzieci, ale przede wszystkim za wieloletnie ukrywanie sprawców i tuszowanie przestępstw. W niespełna tydzień film zyskał około 16 milionów odsłon, uświadamiając milionom Polaków, jak potworne czyny miały miejsce na plebaniach, w kościołach, zakrystiach czy hotelach, w których gwałciciele w sutannach znęcali się nad swoimi ofiarami. I chociaż każdy „coś, gdzieś” wcześniej o tym czytał czy słyszał, nie sposób było nie zastanowić się nad rolą ich przełożonych, którzy – co w filmie bardzo wyraźnie widać – nie byli zainteresowani ani wysłuchaniem ofiar, ani ukaraniem winnych. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że żaden z hierarchów nie zdecydował się przyjąć propozycji zabrania głosu w filmie.

Z powodu filmu Sekielskich okazało się, że kurczowe trzymanie się przez PiS Kościoła katolickiego jako głównego koła zamachowego kampanii wyborczej było bardzo złym pomysłem. | Katarzyna Kasia

Symptomatyczne są w tym kontekście pierwsze reakcje zarówno biskupów, jak i przedstawicieli partii rządzącej. Do historii przejdzie bez wątpienia wypowiedź, ukrywającego przez lata przestępców seksualnych biskupa Głódzia, za którą zdążył już przeprosić, ale najpierw oświadczył, że „byle czego nie ogląda”, a potem „poszedł się modlić”. Inni hierarchowie ograniczyli się do werbalnych przeprosin, nie wspominając jednak ani o zadośćuczynieniu ofiarom, ani o koncepcjach wdrożenia instytucjonalnych rozwiązań, mogących położyć wreszcie kres przerażającemu procederowi krzywdzenia dzieci.

W reakcjach polityków PiS-u daje się natomiast zauważyć dosyć w tej sytuacji rozpaczliwe i skazane na niepowodzenie dążenie do przekonania elektoratu, że po pierwsze, pedofile są wszędzie, a nie tylko w Kościele katolickim, po drugie, że film Sekielskich dotyczy garstki czarnych owiec, czyli tych duchownych, którzy przed 1989 rokiem byli tajnymi współpracownikami SB, i – oczywiście – po trzecie, że przez 8 lat rządów PO i PSL-u również nie poradzono sobie z problemem. Wszystkie te strategie argumentacyjne są chybione.

Przede wszystkim: nikt nie twierdzi, że pedofilia jest problemem występującym wyłącznie w Kościele katolickim. Zarzut brzmi inaczej i dotyczy systemowego ukrywania sprawców przestępstw seksualnych na dzieciach przed wymiarem sprawiedliwości oraz bezradności państwa wobec przestępstw dokonywanych przez funkcjonariuszy Kościoła. Druga droga również donikąd nie prowadzi, ponieważ zaprezentowane w filmie udokumentowane zarzuty dotyczą zarówno księży, którzy byli tajnymi współpracownikami SB, jak i tych, którzy nimi nie byli. Wszyscy zdajemy sobie zresztą sprawę z tego, że przedstawione historie to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Trzecia ścieżka może nas najwyżej skłonić do zadania pytania o to, co koalicja PO–PSL mogłaby zrobić stanąwszy wobec takiego wyzwania, z jakim PiS i Zjednoczona Prawica muszą skonfrontować się natychmiast.

Generalnie, słuchanie tych wypowiedzi przywodzi na myśl nieśmiertelną kwestię „słonia w pokoju”, którego nie sposób nie zauważyć, ale nikt o nim nie mówi: podczas konferencji prasowej poświęconej konieczności zaostrzenia kar za przestępstwa wobec sprawców czynów pedofilskich ani premier, ani minister sprawiedliwości ani razu nie użyli słowa „Kościół”. Przedstawili natomiast projekt zmian w prawie karnym, chociaż to znowu nie jest rozwiązanie problemu. Film „Tylko nie mów nikomu” nie opowiada bowiem historii przestępców seksualnych, którzy zbyt krótko siedzieli w więzieniu albo których zdjęcie w krajowym rejestrze pedofilów było niewystarczająco ostre – opowiada historie przestępców seksualnych, którzy nie tylko w ogóle uniknęli kary, ale nawet po tym, kiedy ich przełożonym przedstawiono jednoznaczne dowody ich win, mieli możliwość dalszego kontaktowania się z dziećmi i dalszego ich krzywdzenia.

Film „Tylko nie mów nikomu” nie opowiada historii przestępców seksualnych, którzy zbyt krótko siedzieli w więzieniu albo których zdjęcie w krajowym rejestrze pedofilów było niewystarczająco ostre. | Katarzyna Kasia

Na tym tle całkiem zabawnie mogą wyglądać nieudolne próby „ocieplania wizerunku” Jarosława Kaczyńskiego, którego wezwanie do obrony polskich dzieci przed „seksualizacją”, czyli źle zrozumianą edukacją seksualną, wydaje się w kontekście ostatnich wydarzeń naprawdę groźne. Dziecku, wiedzącemu o tym, czym jest „zły dotyk”, trochę łatwiej byłoby sprzeciwić się pedofilowi, takie dziecko być może lepiej umiałoby opowiedzieć rodzicom o tym, co je spotkało. Śmieszne jest też paniczne usiłowanie znalezienia jakiegoś innego ważnego tematu, który mógłby zasłonić jasną konkluzję, że władza dopuściła do tego, by w Polsce rozwinęła się zorganizowana grupa przestępcza, zapewniająca sobie bezkarność dzięki politycznym koneksjom. I że problem jest o wiele poważniejszy niż przekazywanie gigantycznych kwot z publicznych pieniędzy na interesy księdza Rydzyka czy Świątynię Opatrzności Bożej. Żenujące są próby oczyszczenia obrońcy księdza pedofila z Tylawy – prokuratora Piotrowicza.

Mam wrażenie, że w tym wypadku, przy takiej skali, nie wystarczy nam już nawet niezależna komisja, której raczej nie powoła parlament w jego aktualnym składzie. Tsunami kościelnego #MeToo nie da się powstrzymać. Potrzebujemy działania co najmniej na skalę włoskiej akcji „czyste ręce”, kiedy wieloletnie i wielowątkowe dochodzenia pozwoliły – przynajmniej na pewien czas – zlikwidować wpływ mafii na politykę.

 

Ilustracja: Marta Zawierucha