Zacznijmy od oczywistości tych najbardziej oczywistych. To jest jedyny w swoim rodzaju festiwal – tak było, od kiedy pamiętam, i tak jest dziś, może jeszcze bardziej niż dawniej. Koniec szkoły teatralnej, dyplomy przygotowane, niektórzy z angażami w teatrach, inni z rolami filmowymi na koncie, ale większość jeszcze z czystą kartą, za to z nadziejami i wiarą w przyszłość. Ostatni moment, by rzeczywiście pobyć razem i poczuć się razem, podzielić się swymi dokonaniami, sprawdzić, co zaproponowali koledzy z innych miast. Chwila wolności tuż przed ostatecznym, niekoniecznie sprawiedliwie ocenianym egzaminem – zderzeniem ze światem i zawodowym rynkiem.
Naturalne zatem, że jest to festiwal nieprawdopodobnego entuzjazmu młodych ludzi. Grają tak, jakby od tego zależało życie, bo i w końcu w jakimś stopniu zależy. Dopingują innych, choć pewnie w głębi serca są za sobą i kolegami z uczelni. Takich wybuchów radości jak podczas tegorocznej inauguracji łódzkiej imprezy od lat nie słyszałem. I nie było w tym niczego udawanego – nic z tych rzeczy: że tak należy, wypada, tego się od nas oczekuje. Siedziałem na widowni Teatru Nowego z pozostałymi jurorami i mimowolnie się do siebie uśmiechaliśmy. Inaczej się po prostu nie dało.
W jury łódzkiego festiwalu byłem po raz trzeci. Dobrze pamiętam poprzednie, to rzadka okazja, by z bliska patrzeć na aktorskie nowe pokolenia. Oczywiście, bywają festiwale lepsze i gorsze, bywają roczniki olśniewające i nieco mniej spektakularne. Naturalna kolej rzeczy. Nie po stronie studentów jest jednak pełna odpowiedzialność za ewentualnie gorsze występy w Łodzi. Pamiętam taki festiwal, na który jedna ze szkół wysłała dwa spektakle z piosenkami i montaż scen z dramatów jednego z klasyków polskiej współczesności. Efekt był taki, że młodzi aktorzy nie dostali szansy zbudowania choćby jednej roli od początku do końca. Nie mogli zarysować psychologii postaci, pełnego przebiegu roli – stali na straconej pozycji nie z własnej winy, lecz tych, którzy zaplanowali przedstawienia dyplomowe, a potem wysłali je na przegląd.
Dobrze. Było – minęło. Zostawiam na boku tegoroczną imprezę i jej ocenę, bo to, co najważniejsze, zostało zawarte w werdykcie. Powiem tylko, że poziom mile rozczarował. Nagrodziliśmy i wyróżniliśmy indywidualnie i zespołowo ze ćwierć setki ludzi, co najmniej kilka spektakli zostanie w mojej pamięci wraz z poczuciem, że to był dobry rok na wszystkich uczelniach. Z Warszawy: „Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko, czyli rzecz o wojnie trojańskiej” – nowa wersja spektaklu, którym Agata Duda-Gracz zdobyła kiedyś Yoricka na Festiwalu Szekspirowskim. Przyznaję, że przyjąłem ją lepiej, gdyż autorka zachowała swój styl, a jednocześnie mocno go powściągnęła, zostawiając pole młodym wykonawcom, a ci trudną formę oswoili. Potem wielu z nich zobaczyliśmy w „Płatonowie” Czechowa w inscenizacji Moniki Strzępki – zaskakująco wiernej autorowi, a jednak jakoś wewnętrznie, poprzez emocje młodych aktorów, rozwichrzonej.
Z Łodzi: opisywane już w „Kulturze Liberalnej” olśniewające „Pomysłowe mebelki z gąbki” Mariusza Grzegorzka oraz „Anioły w Ameryce” Małgorzaty Bogajewskiej, mieniące się siłą ról i epizodów, mimo małego doświadczenia, nieprzerastających młodych wykonawców. Ten spektakl, może jak żaden inny pokazał, czym jest siła transformacji. Popatrzcie na Ksenię Tchórzko w kilku wcieleniach, a będziecie wiedzieć, o czym mówię.
Z Krakowa: „Zachodnie wybrzeże” Mai Kleczewskiej z lekcją, jak chłopak może bez dosłowności wcielić się w kobietę (brawa dla Michała Sikorskiego) oraz wspaniałe „Co gryzie Gilberta Grape’a” Marcina Czarnika, które niejeden z widzów zabrałby z sobą na bezludną wyspę. Z Wrocławia: czasem zaskakujące „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” Aleksandry Popławskiej, a przede wszystkim wspaniały dyplom z songami Brechta, zrealizowany przez Wojciecha Kościelniaka. Sporo tego – powtarzam, to był dobry rok.
I bardzo dobrze, że w Łodzi zobaczyliśmy „Słaby rok” w wykonaniu studentów wydziału sztuki lalkarskiej z Wrocławia. Miał ten spektakl w programie być, potem miało go nie być, koniec końców dzięki determinacji młodych aktorów się pojawił. I okazał się doświadczeniem poruszającym, bo wrocławianie doskrobują się w nim do niewygodnej prawdy o kondycji aktora w Polsce, walczą z własnym naznaczeniem, po swojemu ostro się ze sobą rozliczają. Kształt Festiwalu Szkół Teatralnych jest wypadkową chęci i możliwości, potrzebne są mu regulaminowe ramy. Jednak nie ulega wątpliwości, że wrocławski przypadek każe jeszcze raz przyjrzeć się formule imprezy, by nikt nie czuł się wyjęty za margines.
„Weź to zagraj” – brzmiało hasło imprezy. Łatwo powiedzieć, ale da się zrobić. Udowodnili to uczestnicy Festiwalu Szkół Teatralnych. Warto i trzeba trzymać za nich kciuki.