Zacznijmy od oczywistości. Kilka z rekordowych liczb Prawa i Sprawiedliwości robi wrażenie: prawie 46 procent poparcia po prawie czterech latach rządów. Niemal 6,5 miliona głosów, czyli więcej niż partia zdobyła w wyborach parlamentarnych w roku 2015. Wreszcie 525 tysięcy głosów na Beatę Szydło. Sukces Jarosława Kaczyńskiego jest niepodważalny.
A jednak, gdy zajrzeć pod powierzchnię, w porównaniu z wyborami parlamentarnymi w 2015 roku widać pewne zmiany w rozkładzie elektoratów, które powinny dać do myślenia obu największym ugrupowaniom.
Hegemonia całkowita czy przebrzmiała?
Przypomnijmy, że te niespełna cztery lata temu wynik wyborczy Prawa i Sprawiedliwości również był nie tylko imponujący, ale i pod wieloma względami rekordowy. Po pierwsze PiS wygrało w 15 z 16 województw, a w województwie pomorskim – mateczniku PO, jedynym, w którym ta partia zwyciężyła – przewaga nad rywalem wyniosła niespełna 3 punkty procentowe.
Po drugie, wówczas PiS odniosło sukces nie tylko, tradycyjnie, w mniejszych miejscowościach i na wsiach, ale także w największych miastach. Owszem, w tych ośrodkach dystans między oboma ugrupowaniami był niewielki, ale wciąż to PiS było na pierwszym miejscu. „W metropoliach powyżej 500 tys. mieszkańców Prawo i Sprawiedliwość zgarnęło 31,3 proc. głosów, a Platforma 28,6 proc.”, podsumowywał wówczas Mateusz Wojtalik z „Newsweeka”.
Po trzecie, Platforma nie wygrała także w żadnej (!) grupie wyborców dzielonych według wykształcenia. Znów, im wyborca lepiej wykształcony, tym chętniej głosował na partię ówczesnej premier Ewy Kopacz, ale nie na tyle chętnie, by ta wyprzedziła PiS – wśród osób z wyższym wykształceniem przewaga Prawa i Sprawiedliwości wynosiła niemal 4 punkty procentowe.
Po czwarte wreszcie, obrazu klęski dopełniał rozkład sympatii wśród przedstawicieli poszczególnych grup zawodowych. PO udało się wygrać jedynie w gronie „dyrektorów, kierowników i specjalistów” (liczonych jako jedna grupa), ale i to o włos, niespełna 2 punkty procentowe. We wszystkich innych, od emerytów i rencistów, przez rolników, robotników, bezrobotnych, studentów, pracowników administracji, a nawet właścicieli firm, triumfowało Prawo i Sprawiedliwość!
A teraz przyjrzyjmy się wynikowi Koalicji Europejskiej w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Po pierwsze, zwyciężyła w 6 na 13 okręgów, odbudowując „tradycyjny” podział Polski na wschód (z wyłączeniem Warszawy) i zachód. Oczywiście skala klęski w okręgu podkarpackim (65 do 21 procent) czy mazowieckim (60 do 26 procent) była duża, ale przynajmniej udało się odzyskać część regionów.
Po drugie, KE otrzymała niemal dwukrotnie wyższe poparcie (51 do 26 procent) w grupie najlepiej wykształconych wyborców. Po trzecie, opozycja wyraźnie wygrała wśród kilku grup zawodowych – specjalistów, pracowników sektora usług i przedsiębiorców – a nawet wśród uczniów, choć w tej ostatniej grupie przewaga jest minimalna, a świetne rezultaty uzyskały w niej także Wiosna, Konfederacja czy Kukiz’15.
Wreszcie, po czwarte, Koalicja Europejska wygrywa w dwóch z pięciu grup wiekowych, łącznie obejmujących Polaków od 30. do 49. roku życia. Z kolei w grupie najmłodszej (18–29 lat) przewaga PiS-u jest niewielka (nieco ponad 1 punkt procentowy). Ale wśród tych wyborców najwięcej jest zwolenników partii nowych i/lub antysystemowych.
Co z tego wynika?
Powyższe zestawienie nie ma na celu „pocieszania” wyborców czy polityków Koalicji Europejskiej. Nie ulega wątpliwości, że ta formacja poniosła porażkę, tym bardziej bolesną, że – zwłaszcza na ostatnim etapie kampanii – PiS musiało się mierzyć z całym szeregiem poważnych kryzysów: od strajku nauczycieli przypominającego o chaosie w systemie edukacji, przez problem pedofilii w Kościele i szok, jaki wywołał film braci Sekielskich, aż po informacje o majątku i niejasnych interesach premiera przy zakupie działek we Wrocławiu. Partia rządząca miała problem z komunikacją i wydawało się – sam byłem tego zdania – że to Grzegorz Schetyna może na końcu kampanii spać nieco spokojniej. Klęska jest więc niewątpliwa, pytanie jednak, jakie można wyciągnąć z niej wnioski.
Przede wszystkim, ciekawy jest sukces Koalicji wśród wyborców między 30. a 49. rokiem życia. Przecież to właśnie ta grupa jest głównym beneficjentem programu Rodzina 500+ uznawanego za największy sukces ekipy PiS-u. Wszak dzieci, które nie ukończyły jeszcze 18 lat, mają zwykle ludzie właśnie w tym przedziale wiekowym.
Ciekawy jest sukces Koalicji Europejskiej wśród wyborców między 30. a 49. rokiem życia. Przecież to właśnie ta grupa jest głównym beneficjentem programu Rodzina 500+ uznawanego za największy sukces ekipy PiS. | Łukasz Pawłowski
Jednocześnie są to jednak – średnio rzecz biorąc – osoby najlepiej zarabiające. Według autorów Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń opartego na danych z 2017 roku najwięcej w Polsce zarabiały osoby w wieku 36–40 lat, a zaraz po nich te w wieku 41–50 oraz 31–35. I choć cytowane badanie ma swoje wady (próba jest liczna, bo ponad 150 tysięcy osób, ale niereprezentatywna), to niesie interesujące informacje i powinno być punktem wyjścia do dalszych analiz.
Żadnych wątpliwości nie budzi już jednak fakt, że najlepsze zarobki notują ludzie najlepiej wykształceni, wśród których – przypomnijmy – również zwyciężyła Koalicja Europejska. Według badań OECD, w Polsce absolwent wyższej uczelni może liczyć na pensję o średnio 60 procent wyższą niż inni pracownicy. Do tego dodajmy, że KE wygrała także w największych miastach, gdzie zarobki także są średnio wyższe. Według danych GUS-u z 2018 roku wynagrodzenia „w każdym mieście wojewódzkim przewyższały medianę dla całego województwa”.
Wszystko to świadczyć może o tym, że Koalicji Europejskiej udało się przyciągnąć wyborców lepiej zarabiających i to nawet jeśli są oni beneficjentami transferów socjalnych realizowanych przez Prawo i Sprawiedliwość.
Potwierdzałoby to pośrednio tezy formułowane już przez niektórych socjologów mówiących o rosnącym rozgoryczeniu klasy średniej, która dostrzega, że – kosztujące dziesiątki miliardów rocznie przelewy gotówkowe od rządu – nie rozwiązują ich codziennych problemów. A do tych należy przede wszystkim marna jakość usług publicznych między innymi w sektorach edukacji czy zdrowia. Kończy się na tym, że pieniądze uzyskane w ramach transferów socjalnych trzeba wydać na usługi, które w teorii są dostępne publicznie, jak zdrowie czy edukacja. W „Kulturze Liberalnej” nazwaliśmy ten proces „drugą falą prywatyzacji”. Ale nie tylko my piszemy na ten temat. Na łamach „Tygodnika Powszechnego” o swoich doświadczeniach z poszukiwaniem prywatnej szkoły dla dziecka pisała Anna Dziewit-Meller.
„Klasa średnia czuje, że ponosi koszty tego rodzaju transferów, w zamian nie otrzymując nic. Na jej sytuację mogą wpłynąć wyższe pensje i dostępność powszechnych usług w wysokiej jakości, a nie transfer 500 zł na pierwsze dziecko”, mówił jakiś czas temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” profesor Tomasz Szlendak. Podobne opinie wygłaszały w „Kulturze Liberalnej” profesor Mirosława Marody i profesor Maria Halamska.
Nie chodzi o to, żeby straszyć ludzi odebraniem 500 złotych. To byłaby strategia samobójcza. Chodzi o to, by pokazać, kto tak naprawdę za owe transfery płaci (pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków) i że polityka społeczna to coś znacznie więcej niż comiesięczny przelew na konto. | Łukasz Pawłowski
W lutym tego roku Jarosław Kuisz w „Faktach po Faktach” zwracał uwagę na to, że pokolenie doby transformacji jest zmęczone i najwyraźniej ma serdecznie dość polityki zaciskania pasa. Co więcej, proces nabiera coraz poważniejszego politycznego znaczenia. I na tym tle powinno się także analizować transfery socjalne.
Omawiając wyniki ostatnich wyborów, Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego napisał w podobnym tonie, że PiS zakończyło w Polsce, trwający od początku transformacji ustrojowej, okres „wysiłku i wyrzeczeń”, że wyczerpała się opowieść o Polsce jako państwie na dorobku, które musi postarać się bardziej, by w końcu dogonić najzamożniejsze kraje Europy. Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło koniec pogoni i rozpoczęcie konsumpcji i w tym właśnie należy upatrywać sukcesu tej partii. Musiałek nie widzi też powodów do optymizmu, bo inne ugrupowania przejmują podobną retorykę i to bez względu na skutki. A te są poważne, o ile bowiem wcześniej „wyrzeczenia podejmowane były w imię przede wszystkim następnych pokoleń, tak teraz decyzje są podejmowane przede wszystkim ich kosztem”.
Inaczej niż Musiałek, odnoszę wrażenie, że świadomość tych kosztów powoli rośnie. A wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego pokazują, że istnieje niemała grupa wyborców, na której socjaltransferowe harce Prawa i Sprawiedliwości robią coraz mniejsze wrażenie. Czy są dość liczni, żeby wygrać jesienne starcie z PiS-em? Wszystko zależy od tego, czy politycy dzisiejszej opozycji będą potrafili do nich dotrzeć i zmobilizować bardziej niż w ostatnich wyborach.
I żeby było jasne – nie chodzi o to, żeby straszyć ludzi odebraniem 500 złotych. To byłaby strategia samobójcza. Chodzi o to, by pokazać, kto tak naprawdę za owe transfery płaci (pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków) i że polityka społeczna to coś znacznie więcej niż comiesięczny przelew na konto.