Felietonowy skrót ma to do siebie, że uprawnia generalizację, skoro więc piszę tym trybem, to od generalizacji rozpocznę. Dwie tendencje odnajduję w teatrze współczesnym. Po pierwsze, teatr reżyserów nie dość, że wyparł czy w niszę przepoczwarzył teatr dramatopisarzy oraz teatr aktorów, to jeszcze ów reżyserski teatr przenicował się w teatr figur reżysera. O co chodzi? O to, że coraz częściej współcześni reżyserzy nie chcą i chyba już nawet nie umieją schować się za tekst lub choćby za kulisy. Przeciwnie, jeden gra na trąbce w niemalże każdym ze swoich spektakli, drugi – co rusz wyskakuje w roli konferansjera, trzeci – nie omieszka postraszyć publiczność własną gitarą… Zresztą fizyczna obecność reżysera na scenie to już niemalże klasyk, gorzej że obecnie sylleptyczne „ja” reżysera, na przykład w spektaklach Michała Borczucha czy Anny Augustynowicz, to już nie tylko kwestia wyborów estetyczno-etycznych, ale nawet i… kostiumologicznych (naprawdę współczuję aktorom, że grane przez nich postaci tak dalece bywają zakładnikami „cywilnego” gustu reżyserów – mówię to całkiem poważnie). Po drugie, polskie sceny teatralne coraz bardziej upodobniają się do wybiegu dla modeli. Dlaczego? Bo królują na nich trendy, chwilowe mody, tendencje. W zeszłym sezonie w wielu spektaklach ćwiczono jogę, w tym modna była gimnastyka artystyczna (brawo dla Justyny Wasilewskiej i Agnieszki Żulewskiej w „Cząstkach kobiety”, chociaż, nie będę kryła, najpiękniejsze zastosowanie dla wstążki gimnastycznej widziałam sezon wcześniej, na scenie narodowej, w „Ślubie” nieżyjącego już niestety Eimuntasa Nekrošiusa). Innym przejawem ślepego podążania za ulicą (i Instagramem… czy gdzie się współcześnie manifestują mody) jest wszechobecne na polskich scenach obuwie sportowe vel miejskie. I to bez względu na to, czy jego obecność na tychże scenach jest niezbędna lub chociaż adekwatna do granych treści, czy przeciwnie (mam nieodparte wrażenie, że jak „przeciwnie”, to nawet lepiej). Mniejsza zresztą o zastępy mężczyzn w wieku dowolnym paradujące po stołecznych i prowincjonalnych scenach w adidaskach [sic!] różnych marek z miną odkrywców nowych jakości estetycznych – bardziej boli mnie oraz zdumiewa przebieranie kobiet w tak zwanym wieku średnim w te okropne buciory z plastiku i gumy. I jeśli w „Woyzecku” Georga Büchnera Grzegorz Jaremko ubrał Marię Maj, aktorkę TR Warszawa, w to idiotyczne obuwie chyba tylko po to, by okpić kobiecość i wyszydzić samą ideę macierzyństwa, a kilka tygodni później Michał Zadara wbił Dominikę Ostaszewską w jeszcze brzydsze „adiki” już chyba wyłącznie z powodu własnej niemocy twórczej (cały ów spektakl jest jednym wielkim nieporozumieniem interpretacyjno-inscenizacyjnym), to w spektaklu „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi” Wiktora Rubina (tekst tej rzeczonej „bajki dla dorosłych” napisała Jolanta Janiczak) najbrzydsze obuwie sportowe, jakie wymyślono (i ponoć bajońsko drogie, ale to wiem jedynie z plotek), noszą kobiety w celach… emancypacyjnych! Tak! Wcielenia sceniczne Marii Konopnickiej i jej koleżanek do strojów z epoki przywdziały – na znak własnej podmiotowości, ale i, jak rozumiem, dla oddania nieuchronnego, choć tajemnego [sneak – zakraść się] charakteru rewolucji społeczno-kulturowo-seksualno-obyczajowej – ogromne sneakersy [nazwa pol. „cichobiegi”]. Szkoda, bo w sytuacji, gdy jednego rekwizytu czy elementu kostiumu używają wszyscy, ten, miast wyrażać nadzwyczajne treści, przestaje znaczyć cokolwiek: dla jednych wielgachne trampki na stopach niemłodych już wcale aktorek staną się symbolem opresji matczynej, dla drugich – orężem kobiet mocujących się z własną kondycją.

Coraz częściej współcześni reżyserzy nie chcą i chyba już nawet nie umieją schować się za tekst lub choćby za kulisy. | Karolina Felberg

Choć sezon 2018/2019 dzielił się pięknie na rok Zbigniewa Herberta (2018) i rok Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (2019), w teatrze polskim nieodmiennie trwa festiwal Szekspira, a konkretnie – „Hamleta”. Najwięcej „Hamletów” wystawiono w Poznaniu (Agata Duda-Gracz w Teatrze Nowym, a Maja Kleczewska w Teatrze Polskim), poza tym Tadeusz Bradecki zrealizował swojego „Hamleta” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, a Paweł Paszta w Teatrze im. Wiliama Horzycy w Toruniu. Jak wiemy, w „Hamlecie” najważniejszy jest… Hamlet, a fundamentalne pytanie przy okazji każdej kolejnej inscenizacji nieodmiennie brzmi: „kto zagra tytułowego bohatera?”. No cóż, obawiam się, że z „Hamletów” sezonu 2018/2019 zapamiętamy tylko tyle, że w przedstawieniu Kleczewskiej w postać duńskiego księcia wcielił się ukraiński aktor Roman Lutskyi. I to wcale nie koniec akcentów polsko-ukraińskich, bo jeśli któreś z przedstawień stało się w tym sezonie kultowe, to tylko „Lwów nie oddamy” w reżyserii Katarzyny Szyngiery (na podstawie scenariusza Katarzyny Szyngiery, Marcina Napiórkowskiego i Mirosława Wlekłego). To niesamowicie energetyczne i bezpretensjonalne widowisko – widowisko całkiem udatnie rekonstruujące (i kapkę nawet dekonstruujące) skomplikowane stosunki polsko-ukraińskie – objechało wiele festiwali i na niejednym zgarnęło laur publiczności. Co ważne, „Lwów nie oddamy”, referując ważny problem, sensownie angażuje się w sprawę naprawdę niełatwą, a z perspektyw dzisiejszej – nawet straconą, choć jeszcze kilka lat temu, w epoce opatrzonej znakiem (towarowym) Slavek i Slavko, wydawało się, że raz na zawsze już załatwioną…

Drodzy Twórcy, zstąpcie wreszcie z utartych ścieżek i poszukajcie oryginalności w sobie i poza sobą. | Karolina Felberg

W połowie sezonu 2018/2019 przypadła 150. rocznica urodzin Stanisława Wyspiańskiego. Stołeczny Teatr Polski celebrował ten fakt ambitnym „Wyzwoleniem” w reżyserii Anny Augustynowicz (spektaklem, by tak rzec – „firmowym”, opatrzonym „znakiem jakości”, lecz przecież szczecińska reżyserka innych nie robi), a Teatr Telewizji – „Weselem” w odważnej interpretacji Wawrzyńca Kostrzewskiego. Nieco wcześniej, bo na początku sezonu, w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym im. Juliusza Słowackiego w Koszalinie Tomasz Man również wystawił „Wyzwolenie”, a nieco później, bo w połowie marca 2019 roku, „swoje” (a więc już nie Wyspiańskiego, lecz dramatopisarki Magdaleny Drab) „Wyzwolenia” zrealizował Piotr Cieplak w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Do urobku rocznicowego Wyspiańskiego dorzucić można jeszcze od biedy „Kwiat paproci” Marii Wojtyszko, ale tylko „od biedy”, a nawet „od wielkiej biedy”, bo jest to teatr młodego widza tak koszmarnie nieznośny (o złośliwym Stasiu, z którego wyrósł niekonwencjonalny i pewny swego Stanisław), że odważyłabym się je pokazywać wyłącznie dzieciom tej części krakowskiej publiczności, która rozsmakowała się w minoderyjnych produkcjach Narodowego Teatru Starego w typie „Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej” (Paweł Demirski i Monika Strzępka). Wierzę, że publiczność kochająca rozrywkę w takim guście (widowiska stricte inteligenckie, choć li tylko satyryczne, nie zaś naprawdę zaangażowane i w pełni angażujące) przekazuje potomstwu w genach tę absolutną (postromantyczną) ironię i specyficzne esprit, którymi naznaczone były wszelkie słowa i gesty reżyserowanych przez Jakuba Kroftę aktorów Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Jak dzieci w wieku przedszkolnym pojęły te niepojętości? Ot, tajemnica mieszczan z Krakowa…

„Cząstki kobiety”, fot. Natalia Kabanow

I jeśli już jesteśmy przy młodszej publiczności, to najciekawszą dlań rzecz w tym sezonie na scenie stołecznego Och-Teatru wystawił Piotr Ratajczak. „Stowarzyszenie umarłych poetów” Toma Schulmana, w jego interpretacji jest widowiskiem tak głęboko poruszającym, jak hit ubiegłego sezonu – „Zapiski z wygnania” Sabiny Baral w reżyserii Magdy Umer i interpretacji Krystyny Jandy. Zresztą, jeśli już wspomnieliśmy sceny prowadzone przez Jandę, to nie sposób nie wynotować fantastycznych „Os” (reż. Iwan Wyrypajew) i subtelnych oraz inteligentnie przeprowadzonych „Krzeseł” (reż. Piotr Cieplak). Doceniam także wystawienie fascynującego tekstu „Boże mój!” autorstwa Anat Gov, choć jednocześnie żałuję, że wystawienie to nie należy niestety do udanych. Inna spawa, że Polonia i Och-Teatr w ostatnim sezonie zaprezentowały ofertę tak bogatą i niebanalną, że chętnie przemilczę „Mój pierwszy raz” – tytuł wiele obiecujący, stanowiący niestety kompletny niewypał.

W tym sezonie mieliśmy w teatrze sporo dydaktyki, nierzadko wprost etykietującej się jako „warsztat”, czasem podszywającej się pod taką czy inną klasykę. I tak Kleczewska „użyła” „Bachantek” Eurypidesa, by pouczyć kobiety, jak korzystać z pewnej, nielegalnej w Polsce, tabletki. Z kolei Weronika Szczawińska zmuszona była uciec się aż do dekonstrukcji „Lawrence’a z Arabii”, by wyeksplikować najoczywistsze tezy na temat współczesnych ruchów migracyjnych i krzyżowania się kultur. Z grona pedagogów wypadł, moim skromnym zdaniem, zdecydowanie najgorzej Jakub Skrzywanek – nieco to szokujące, ale ów młody reżyser nie znalazł innego sposobu na obnażenie nikczemności ideologii nazistowskiej jak recytowanie i inscenizowanie fragmentów „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. W tym miejscu można by spytać, jakim ja mam właściwie problem z teatrem, który sięga po narzędzia służące przede wszystkim do pedagogizowania? Otóż taki, że kiedy reżyser schodzi na tak niski poziom, to automatycznie infantylizuje swojego odbiorcę! Jak publiczność teatralna ma się czegoś nowego/innego dowiedzieć od twórców, skoro ci z góry zakładają jej ignorancję w kwestiach fundamentalnych? Nic nie poradzę na to, że jako edytorka „Dzienników” Agnieszki Osieckiej z okresu stalinizmu nie lubię, kiedy twórca próbuje do mnie dotrzeć sierpem i młotem…

„Jak być kochana”, fot. Magda Hueckel

I na koniec, w jeszcze bardziej felietonowym skrócie:

Absolutne hity sezonu: „Cząstki kobiety” (reż. Kornél Mundruczó, TR Warszawa), „Fedra” (reż. Grzegorz Wiśniewski, Scena Kameralna Teatru Wybrzeże w Sopocie), „Jak być kochaną” (reż. Lena Frankiewicz, Teatr Narodowy w Warszawie).

Hity sezonu: „Inni ludzie” (reż. Grzegorz Jarzyna, TR Warszawa), „Miłość od ostatniego wejrzenia” (reż. Iwona Kempa, Teatr Dramatyczny w Warszawie), „Trojanki” (reż. Jan Klata, Teatr Wybrzeże w Gdańsku), „Zakonnice odchodzą po ciuch” (reż. Daria Kopiec, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu), „Lwów nie oddamy” (reż. Katarzyna Szyngiera, Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie), „Miłosna wojna stulecia” (reż. Eva Rysova, Teatr Łaźnia w Krakowie).

Niespodzianki i rozczarowania sezonu: 2018/2019 to niewątpliwie czas Katarzyny Figury, ale to nie jest czas Michała Zadary; Nagroda Pulitzera nie stanowi dla teatrów żadnej gwarancji (patrz: coraz częściej wystawiane dramaty Martyny Majok i „Next to Normal” w stołecznym Teatrze Syrena); w „Nietocie” Krzysztofa Garbaczewskiego (Teatr Powszechny w Warszawie) można całkiem realnie polatać, pomedytować i wziąć udział w totalnie nierealnej techniawie, lecz, co najlepsze, choć to całkowicie od czapy, zwłaszcza w przypadku inscenizacji tekstu młodopolskiego (Tadeusz Miciński), w tej wirtualizacji zdarzeń z gruntu już wirtualnych (czymże bowiem jest literatura, jeśli nie czystą potencjalnością?), można, całkiem realnie, złamać nogę, czego dowiodła jedna z aktorek Powszechnego (życząc jej wiele zdrowia, czekam na kolejne wcielenia i nieoczywiste kreacje).

Wtopy sezonu: jeśli chodzi o mody, to po reportażach na deski teatralne wkroczył esej – niestety. Przykładem tego, jak nie należy czytać, ani tym bardziej inscenizować eseistyki współczesnej, jest przedstawienie „Rzeczy, których nie wyrzuciliśmy” (reż. Magda Szpecht, Teatr Fredry w Gnieźnie). Nie dość, że bazuje ono na nie bardzo wyjściowym materiale wyjściowym, to jeszcze stanowi coś w rodzaju warsztatu, działania lokalnego, terapii grupowej… Cokolwiek to zresztą jest – niedobra to droga.

I jeszcze dwie uwagi na koniec:

Jeśli w pierwszym kroku napisze się lub wynajdzie genialny tekst dramatyczny (tekst -„źródło” – jak ja ten fenomen nazywam, a więc tekst, z którego można czerpać nieprzebranie, inaczej mówiąc, tekst, w którym przejrzeć się mogą całe pokolenia), a w drugim zaangażuje dwóch świetnych aktorów (fenomenalnego Andrzeja Chyrę i znakomitego Mirosława Zbrojewicza) oraz pozyska do współpracy Andrzeja Brzoskę (krok trzeci), to zaczyna się dysponować supermocami, przy pomocy których można wyczarować najpiękniejsze zdarzenie teatralne sezonu. Powstało ono prawie rok temu i wyemitowane zostało jeszcze w sierpniu 2018 roku. Myślę tu o słuchowisku „Mojżesz REMIKS” Tomasza Mana, zrealizowanym przez Teatr Polskiego Radia. Jak dotąd, a sezon niechybnie mija, nikt Mana (autora i jednocześnie reżysera „Mojżesza”) na pozycji lidera nie zmienił. Mojego lidera, bo przecież to jest moje – subiektywne – podsumowanie. Podsumowanie, które, owszem, miejscami było gorzkawe, a nawet złośliwe (bo zarówno moje oczekiwania, jak i niestety rozczarowania bywały całkiem spore), ale przecież pisałam ten tekst z „miłości anachronicznej” do teatru (jak powiedziałby mój lubiony poeta) i jeszcze po to, by móc zakończyć go takim oto apelem:

Drodzy Twórcy, zstąpcie wreszcie z utartych ścieżek i poszukajcie oryginalności w sobie i poza sobą. Mimo wszystko – mimo mód i koniunktur, którym tak łatwo się poddajecie – wierzę w źródełko, które w Was bije. Nie może być inaczej, bo we wszystkich wymienionych w powyższym tekście spektaklach widziałam jego refleksy, inaczej w ogóle bym ich nie odnotowywała.

A więc najważniejsza jest nieodmiennie zagadka: zagadka czystego źródła – źródła niezmąconego tym, co jest… zagadka genialnego tekstu, tekstu-„źródła”…