Oczywiście, lista warunków, które musiałyby zostać spełnione, aby taki scenariusz zaistniał, jest długa. Powojennego globalnego porządku finansowego nie da się obalić za pomocą inspirującego filmiku i obiecującej prezentacji w pdfie, a w przypadku Libry z tym mamy na razie do czynienia. Powyższe zastrzeżenia nie powinny nas jednak powstrzymywać przed uczciwym przyznaniem, że jest to wydarzenie dużej rangi.

Obietnica, którą w zapowiedzi nowej krypotwaluty zawarł Mark Zuckerberg, faktycznie robi wrażenie. Libra otwiera przed nami świat transakcji finansowych wolny nie tylko od gotówki i opłat (koszty transakcji mają być bliskie zeru), ale także bezpieczny i odporny na polityków w kraju i za granicą. Za pomocą połączonego z Messengerem wirtualnego portfela będziemy mogli płacić w wygodny, błyskawiczny i przejrzysty sposób. Waluta ma być oparta na technologii blockchain, której rozwój umożliwił powstanie kryptowalut.

Czym jest „Zuckercoin”?

Do określenia „waluta” nie powinniśmy się przywiązywać ani traktować w sensie dosłownym. Będzie walutą w podobnym sensie, w jakim są nią żetony, które za pieniądze wymieniamy na piwo i jedzenie w trakcie festiwali muzycznych. Albo punkty, za które kupujemy bonusowe funkcjonalności (na przykład „bardziej magiczny” miecz, upiększający filtr do zdjęć lub dłuższą lufę w czołgu) w grach i aplikacjach online. O walucie sensu stricto można mówić, dopiero kiedy możemy bez problemu kupić wszystkie produkty od różnych dostawców. Tu pojawia się faktyczne novum: zgodnie z ambitnymi planami, dzięki skali penetracji rynkowej Facebooka i wspierających go firm partnerskich, Libra ma pozwalać na dokonywanie transakcji już od momentu startu.

Słowo „kryptowaluta” do tej pory szerzej kojarzyło z bańkami spekulacyjnymi, naciągaczami czy historiami o bezpowrotnie zgubionych hasłach do wirtualnych portfeli. W przeciwieństwie do rozhuśtanego między cyklami nagłych spadków i wzrostów Bitcoina, Libra oferować ma maksymalną stabilność i bezpieczeństwo. Poprzez powiązanie z kursem i zabezpieczenie rezerwami w dolarach „Zuckercoin” (jak jeszcze w marcu ochrzczono walutę na Reddicie) ma być innym typem kryptowaluty niż Bitcoin i jego pochodne.

Decyzja Facebooka może zaskakiwać. Po serii gigantycznych wpadek w obszarze cyberbezpieczeństwa, które spowodowały wyciek prywatnych informacji milionów użytkowników, aferze Russiagate, tolerancji dla fake newsów czy akceptacji dla ekstremizmu, mogłoby się wydawać, że Mark Zuckerberg da światu (i sobie) przynajmniej na pewien czas odetchnąć. Być może jednak właśnie dlatego, że znalazł się pod presją, Zuck rozpoczął dynamiczną kontrofensywę.

Klub dyskusyjny czy cyfrowy syndykat?

Libra formalnie ma być niezależna od wycenianego na około 200 miliardów dolarów giganta z Doliny Krzemowej. Mark Zuckerberg i spółka starają się wyciągnąć wnioski z niedawnych tarapatów prawnych, w których znaleźli się w związku z zarzutami o masowe naruszenia prywatności użytkowników i optymalizację podatkową. Oficjalnie emitować kryptowalutę będzie więc Calibra, stowarzyszenie, w którym firma Zuckerberga ma dysponować tylko jednym głosem. Reszta należeć będzie do innych fundatorów: między innymi Visy, Ubera czy firmy inwestycyjnej Andreessen Horowitz. Statutowym celem działania stowarzyszenia będzie promocja technologii Blockchain, a samymi operacjami finansowymi zajmować się będzie kolejny podmiot, spółka córka Facebooka, która dla przejrzystości oczywiście także będzie nazywać się Calibra (obsługująca aplikację o, rzecz jasna, tej samej nazwie). Stowarzyszenie nie będzie klubem dyskusyjnym: tylko jego członkowie będą objęci ekskluzywnym, pięcioletnim przywilejem „wydobywania” własnych Libr, co ma być premią dla early adapters. Po pięciu latach ta prerogatywa wygaśnie, ale do tego czasu członkowie stowarzyszenia wejdą w posiadanie wystarczająco dużej liczby coinów, aby uzyskać wygodną pozycję rynkową.

Sama lista fundatorów stowarzyszenia wygląda groźnie. Wśród członków „cyfrowego syndykatu” zwraca uwagę obecność między innymi gigantów fintechu – PayU i Paypala czy Coinbase, „srebr rodowych” w postaci marek takich jak Mastercard, Visa czy Vodafone oraz całej gamy „jednorożców” – niegdysiejszych najgorętszych startupów: Spotify, Ubera czy Booking.com. Członkowie stowarzyszenia deklarują także, że będą Librę uznawać na równi z innymi walutami rozrachunkowymi i wspierać się w rozszerzaniu oferty dostępnych za nią towarów i usług. Ma to sprawić, że użytkownicy będą mogli z niej korzystać od samego startu inicjatywy.

Na liście sygnatariuszy nie ma natomiast największych banków i funduszy inwestycyjnych. Nie jest tak, że są one w całej historii zupełnie nieobecne – w końcu ich władze i właściciele są także udziałowcami wielu firm z listy, w tym samego Facebooka – ale wciąż całe przedsięwzięcie ocenić należy jako brawurowe wyzwanie, które cyfrowi rewolucjoniści rzucili tradycyjnemu systemowi finansowemu.

Nerwowość w Waszyngtonie, błogi spokój nad Wisłą

Na reakcje oficjeli nie trzeba było długo czekać. 2 lipca Maxine Waters, przewodnicząca komisji do spraw usług finansowych w Izbie Reprezentantów Kongresu USA, wraz z innymi deputowanymi demokratów zwróciły się z oficjalną prośbą o zawieszenie prac nad Librą do czasu przeprowadzenia analizy zysków i zagrożeń związanych z powstaniem nowej kryptowaluty. Kongresmeni wprost wspomnieli o ogromnym ryzyku zdestabilizowania systemu bankowego, a co za tym idzie, możliwości wywołania kolejnego kryzysu finansowego.

Brzmi groźnie, ale musimy pamiętać, że komisja kontrolowana jest od ostatnich wyborów przez opozycyjnych demokratów. Decyzje w niej podjęte nie zobowiązują, a nie wykluczone, że mogą co najwyżej rozdrażnić i usztywnić administrację Trumpa. Zadziwiająco nerwowo, jak na instytucję, w której pracuje, zareagował członek zarządu Europejskiego Banku Centralnego Benoît Cœuré, który za pośrednictwem Bloomberga ponaglił europejskich regulatorów i nadzór finansowym, aby te jak najszybciej przygotowały się na emisję Libry.

Spać spokojnie nie powinni także bankierzy i organa nadzoru administracji federalnej USA. To prawda, że kryptowaluta Facebooka ma być organicznie powiązana z dolarem. Nie ma jednak żadnej pewności, że w wypadku sukcesu rynkowego nie rozpocznie poszukiwania innej kotwicy. Z dzisiejszego punktu widzenia cyberkorporacji perspektywa zmiany suwerena z USA na Chiny czy Unię Europejską wydaje się całkowicie niemożliwa, jednak historia gospodarcza zna przypadki firm, które dla zysku lub pod presją wypowiedziały posłuszeństwo państwom matkom. Z pewnością można jednak spodziewać się, że Amerykańscy regulatorzy (na przykład Federal Financial Institutions Examination Council) nie powiedzieli w tej sprawie ostatniego słowa.

Nad Wisłą panuje błogi spokój, a oczekiwanie na oficjalne stanowiska polskich instytucji może chwilę potrwać. Nie od wczoraj wiemy, że w tematach związanych ze skomplikowanymi instrumentami finansowymi oraz nowymi technologiami nie lubią pośpiechu (zob. kredyty frankowe, Amber Gold, afera wokół Leszka Czarneckiego i Komisji Nadzoru Finansowego, brak reakcji na wahania na rynku kryptowalut). Póki co na polskim rynku idei na uwagę zasługują między innymi analizy Piotra Wójcika opublikowane w „Krytyce Politycznej” oraz komentarz Piotra Paszczy na portalu Klubu Jagiellońskiego. Obaj autorzy słusznie zauważają, że istnieje ryzyko światowego precedensu, w którym instytucja prywatna, w dodatku globalna w pełnym znaczeniu tego słowa, nabywa uprawnienia zastrzeżone dla państw i podmiotów publicznych.

Prywatność na sprzedaż

Emisja własnej waluty to przedsięwzięcie oparte na zaufaniu. To właśnie wiara w to, że pieniądze mają wartość i nikt nie odmówi ich przyjęcia, stanowią o sile tego czy innego nominału. Wybijanie własnej monety od starożytności było jedną z podstawowych funkcji władcy, w średniowiecznej Europie przywilej ten co do zasady leżał w domenie „namaszczonego przez niebiosa” króla. W ostatnich stuleciach puszczenie w ruch maszyn drukarskich z banknotami, szczególnie w naszej części Europy, z reguły zwiastowało wybuch: rewolucji, niepodległości lub kryzysu. Nie inaczej sprawa ma się i dziś, powojenna siła dolara opiera się na zaufaniu do siły Stanów Zjednoczonych, kurs euro jest ściśle związany z makroekonomicznymi i politycznymi perspektywami Unii, yuan zależy od Chin itd. Samo to, że Facebook i spółka uzurpują sobie prawo do własnej monety, obrazuje znaczenie, jakie w ciągu zaledwie kilku dekad (a w przypadku Facebooka – jednej) osiągnęły największe firmy technologiczne.

Przyczyny krótkotrwałego sukcesu kryptowalut epoki BTC wynikały z (obok upowszechnienia się szerokopasmowego internetu) masowego, szczególnie wśród młodych, spadku społecznego zaufania. Na całym świecie wiara w dobre intencje i wysokie kompetencje rządzących naszymi życiami polityków, ekspertów czy elit finansowych nie wróciła do poziomu sprzed kryzysu 2009 roku. Objawiająca się zalewem antynaukowych zabobonów, spiskowych paranoi i eskapistycznych ruchów religijnych eksplozja nieufności podważa zaufanie do państw oraz instytucji, na autorytecie których ufundowano powojenny porządek. Być może to reakcja na 40 lat polityki wspierania nierówności, stagnację płac i wzrost niepewności na rynku pracy? Niezależnie od preferowanych przez nas interpretacji, fanatyczni „górnicy” binarnego kruszca z ostatnich lat dali się uwieść opowieści o zakotwiczeniu społecznego zaufania nie w innych ludziach, ale w technice jako takiej.

Zuckerberg w swojej technokratycznej wizji idzie dalej. W jego przyszłości złoto, gaz i surowce jako gwarant systemu zostaną zastąpione przez prywatne informacje o naszych życiach. To w końcu one stanowią paliwo niezbędne do funkcjonowania sieci opartych na samouczących się algorytmach, powszechnym monitoringu, internecie rzeczy, sieci 5G i inteligentnych miastach i domach. W kapitalizmie kognitywnym ostatecznym gwarantem stabilności systemu, jak i możliwości naszego portfela staje się wiara w to, że nasza prywatność i percepcja mają wartość.

Jeśli pomysł na zalanie świata Librą się powiedzie, wszyscy będziemy udziałowcami jej sukcesu. Z kolei w przypadku plajty projektów Zuckerberga może się okazać, że terabajty prywatnych informacji o nas będą mogły trafić w dowolne ręce. Póki Facebook istnieje i ma się dobrze, możemy liczyć, że przynajmniej oficjalnie komuś zależy na ich ochronie. Dla demokracji oznacza to, że to prawo do prywatności oraz organy, które na poziomie krajowym i międzynarodowym stoją na jego straży, mogą niespodziewanie zadecydować o kształcie systemu światowego finansowego. Narzekając na uciążliwość RODO, pamiętajmy, że być może w nim jest nasza ostatnia nadzieja.

Dzień Zuckerberga

Oficjalny slogan promujący Librę brzmi „Wysyłaj pieniądze w sposób, w jaki wysyłasz wiadomość lub zdjęcie”. Traf chciał, że kilkanaście dni po publikacji szczegółów startu Libry, Facebookowi przytrafiła się dość kompromitująca awaria techniczna. W jej wyniku przez kilkanaście godzin użytkownicy mieli problemy z wyświetlaniem i przesyłaniem zdjęć. Na szczęście tym razem obyło się bez większych ofiar. Nie trzeba mocy nadprzyrodzonych, aby przewidzieć, że podobne scenariusze mogą się powtórzyć także w przyszłości. Wyobraźmy sobie, że w wyniku awarii w serwisie jednocześnie wyciekają nasze wszystkie, także te najbardziej intymne i wstydliwe wiadomości, zdjęcia, filmy, a jednocześnie całkowicie tracimy dostęp do konta i środków (gotówki już dawno nie będzie). Jeśli taki dzień faktycznie nadejdzie, powinien przejść do historii jako „Dzień Zuckerberga”.

Jest jeszcze jeden scenariusz. Tak radykalny, że pisanie o nim wprawia w zakłopotanie. Plany Facebooka na przejęcie światowych finansów można pokrzyżować natychmiast, w mniej niż kilka minut, bez wychodzenia z domu: kasując konto na portalu.