Szanowni Państwo!
Każdy z nas nieraz to widział: wśród sterty (zwykle nieposegregowanych) śmieci na osiedlowym śmietniku, powieszony na kontenerze w foliowej torebce lub odłożony w tekturowym pudełku kawałek zeschniętego lub nadgniłego chleba. Zostawiony tam, jakby w nadziei, że ktoś go stamtąd zabierze – dla siebie, dla zwierząt? – a tym samym uchroni przed zmarnowaniem. Na taki obrazek możemy trafić wszędzie. Chleb odkładamy, nawet jeśli rzeczony śmietnik znajduje się w centrum wielkiego miasta lub… na zamkniętym osiedlu.
To z pozoru nieracjonalne zachowanie można wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Marnujemy jedzenie, ale się tego wstydzimy, zwłaszcza w przypadku takich produktów jak chleb, otoczonych w naszej kulturze szczególnym szacunkiem. Źle nam z tym, więc udajemy, że tak naprawdę nic nie wyrzucamy, a tylko… przekazujemy dalej.
Marnowanie jedzenia to jednak nie tylko problem moralny, ale także – a może przede wszystkim – ekologiczny. Wyprodukowanie, przetworzenie, zapakowanie i dostarczenie do naszych sklepów żywności to niekiedy ogromny koszt dla środowiska – w postaci zużytej wody, energii, gazów cieplarnianych czy samej żywności wykorzystywanej do hodowli zwierząt, która mogłaby posłużyć także do wyżywienia ludzi.
Właśnie mięso należy do najbardziej kosztownych w produkcji artykułów spożywczych. Jak czytamy w raporcie Federacji Polskich Banków Żywności „przeciętny ślad wodny [czyli ilość wody zużytej przy produkcji – przyp. red.] przypadający na wyprodukowanie kilograma wołowiny jest dwadzieścia razy większy niż ślad wodny zbóż czy ziemniaków”.
Tymczasem mięso i wędliny rozpatrywane łącznie znajdują się na pierwszym miejscu listy produktów, do których wyrzucania przyznajemy się najczęściej – przed pieczywem i owocami.
Ile jedzenia więc naprawdę marnujemy?
O dokładne dane trudno, przede wszystkim dlatego, że do marnowania jedzenia nie chcemy się przyznać. W badaniach ankietowych do wyrzucania żywności przyznaje się tylko 42 procent badanych, a w tej grupie aż 35 procent twierdzi, że robi to najwyżej raz w miesiącu. Co ciekawe jednak, do marnowania żywności i tak przyznaje się dziś o 8 procent więcej badanych niż rok temu i o 11 procent więcej niż dwa lata temu. Czy to znaczy, że nagle kilka milionów Polaków więcej zaczęło wyrzucać jedzenie? Znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że – na szczęście – rośnie świadomość problemu.
Inny kłopot z mierzeniem skali marnotrawstwa polega na tym, że pod tym pojęciem nie zawsze rozumiemy to samo. Nie brakuje osób, które uznają, że wyrzucenie przeterminowanego produktu czy oddanie niezjedzonej części obiadu domowemu zwierzakowi to nie marnotrawstwo. Niechętnie więc przyznajemy się do wyrzucania jedzenia, za to szybko o nim… zapominamy.
„Dlatego tak trudno określić, ile naprawdę marnujemy. Gdy badacze sprawdzili przydatność różnych technik badawczych przy próbach szacowania domowego marnotrawstwa, okazało się, że gdy ludzie próbują z pamięci odtworzyć, co i ile wyrzucili, to wynik końcowy jest niemal o połowę niższy niż gdy na bieżąco wszystko zapisują”.
Ale to, co wyrzucamy w domach, to tylko część problemu. Całe góry jedzenia zostają zmarnowane, zanim w ogóle trafią do naszych siatek: w sklepach, w czasie transportu, w czasie przetwarzania w zakładach przemysłowych, w rzeźniach, podczas zbiorów na polu itd. Ile więc żywności marnujemy w Polsce w ogóle?
Raport przygotowany na zlecenie Komisji Europejskiej 12 lat temu mówi o 9 milionach ton! W przestrzeni publicznej krążą barwne analogie, mówiące, że do transportu takiej ilości jedzenia potrzeba by było około 200 tysięcy wagonów kolejowych, a gdyby TIR-y ze zmarnowanym jedzeniem ustawić kolejno jeden za drugim, to mielibyśmy korek z Warszawy do… Dubaju.
Takie obrazy i ogromne liczby robią wrażenie, ale niestety niekoniecznie są aktualne i rzetelne. Jak przyznaje prezes Federacji Banków Żywności, Marek Borowski, ta liczba może być wyraźnie mniejsza. „Jednak badania europejskie potwierdzają ogólną liczbę marnowanego jedzenia w Europie na podobnym poziomie – około 90 milionów ton”, czyli mniej więcej tyle co 10 lat temu, mówi w rozmowie z Jakubem Bodzionym. Zresztą, nawet gdyby ostatecznie okazało się, że jest to, dajmy na to, 5 milionów ton, czy to oznacza, że problemu nie ma? Same banki żywności odzyskują co roku ze sklepów około 80 tysięcy ton żywności, która następnie trafia do potrzebujących!
A mogłoby być jej jeszcze więcej. W parlamencie leży gotowa ustawa zmuszająca duże sklepy do oddawania wszystkich niesprzedanych artykułów spożywczych do banków żywności. Te, które tego nie zrobią, zapłacą karę 10 groszy za każdy kilogram wyrzuconego jedzenia. Niestety, chociaż ustawa, która wyszła z Senatu, cieszyła się poparciem tak PiS-u, jak i PO, w marcu utknęła w sejmowej Komisji Gospodarki i Rozwoju. Komisja zbierze się już 16 lipca i będzie to ostatnia szansa, by ustawa przeszła cały proces legislacyjny przed końcem kadencji. W przeciwnym razie cały proces trzeba będzie zacząć od nowa.
Skąd te problemy z jej uchwaleniem? Wiadomo na pewno, że przeciw są niektóre sieci handlowe. Dlaczego? „Wydaje mi się, że część zarządzających marketami obawia się ujawnienia skali ich marnotrawstwa”, mówi autor ustawy, senator PO Mieczysław Augustyn, w rozmowie, którą opublikujemy w najbliższych dniach. Pozostaje mieć nadzieję, że posłowie jednak sprawą się zajmą.
Niezależnie od tego, drobne zmiany zachowania można zacząć od siebie. „Ludzie cały czas zwracają uwagę na cenę i kupują za dużo złej żywności. Można przecież za te same pieniądze kupić mniej, ale znacznie lepszych rzeczy, które wylądują w naszych żołądkach, a nie na śmietniku”, mówi Robert Makłowicz, autor książek i programów o tematyce kulinarnej, w rozmowie z Jakubem Bodzionym. I dodaje, że „potrzebna jest ogólna zmiana myślenia i nawyków”. Od czego konkretnie zacząć? O tym więcej nie tylko w rozmowie z Makłowiczem, ale i w pozostałych wywiadach, w tym w rozmowie z Pascalem Brodnickim, którą opublikujemy w najbliższych dniach.