Kryzys humanitarny
Właściwie trudno określić, co to za miejsce: „hotspot”, obóz, koczowisko, a może „dżungla” – bo tak nazywają go sami mieszkańcy.
„Dżungla” znajduje się na wyspie oddalonej około 2 kilometrów od wybrzeża Turcji. Gdy coraz więcej ludzi zaczęło przypływać do Europy, w miejscu dawnego zakładu karnego dla 650 więźniów stanął europejski hotspot dla uchodźców. Jeden z pięciu w Grecji. Trafiają tu osoby, którym uda się przeżyć podróż przez Morze Egejskie. Jednak w obozowych kontenerach nie mieszka nawet połowa z nich. Reszta uchodźców mieszka w namiotach, które sami muszą sobie kupić. Nie ma łazienek ani toalet. Każdego dnia w kolejce po jedzenie trzeba czekać nawet 5 godzin. Jedna trzecia wszystkich mieszkańców to małoletni, których największym marzeniem jest powrót do dzieciństwa.
„Dżungli” daleko do miana europejskiego hotspotu, którym miała być. Obóz stworzono w celu rejestracji uchodźców, po której miała następować jedna z procedur: rozpatrywanie wniosków o azyl, relokacja do innego europejskiego kraju albo deportacja. Miał być miejscem tymczasowego schronienia dla 650 ludzi. Dziś w obozie mieszka już sześciokrotnie więcej osób.
Pojęcie „hotspot” zrodziło się w 2015 roku jako jeden z elementów „strategicznego zarządzania wzmożonym ruchem migracyjnym” w kierunku Europy. Było to w czasach kryzysu, którego koniec ogłoszono wraz z przyjęciem porozumienia UE i Turcji w 2016 roku. W ramach tej umowy obiecano Turcji 6 miliardów euro wsparcia finansowego, z czego do tej pory zapłacono 5,6 miliarda. Przy okazji kupiono spokój sumienia Europejczyków. Dla Nimy, Mohamaeda, Fortune, Hosseina, Pedrama i wielu innych spośród tysięcy mieszkańców obozu na wyspie Samos kryzys jednak nigdy się nie skończył.
Jak to możliwe, że chociaż sfinansowanie pomocy nie jest problemem, ludzie od miesięcy mieszkają w namiotach? Nie mają dostępu do toalety, obok ich śpiworów przechadzają się szczury i pełzają węże, a na ponad 3 tysiące mieszkańców (niektóre organizacje twierdzą, że uchodźców w obozie jest ponad 4 tysiące) przypada jeden lekarz i jeden psycholog. Ludzie w takich warunkach spędzają długie miesiące, a nawet lata. Jak to możliwe, że od 2015 roku UE przekazała Grecji ponad 1,5 miliarda euro na zarządzanie „kryzysem migracyjnym”, tymczasem uchodźcy w hotspocie swoje ubrania mogą wyprać dwa razy w roku? Jak to możliwe, że wszystko dzieje się w czasie, gdy Europa już pożegnała się z „kryzysem migracyjnym”?
Kryzys polityczny
Sytuacja na Samos zmieniła się diametralnie w 2016 roku, gdy Turcja zgodziła się pomóc Europie z „uchodźcami”. Państwo wpisano na europejską listę krajów bezpiecznych, pomimo szeregu oczywistych zastrzeżeń. Tureckie władze zmuszały część uchodźców do powrotu do Syrii, Iraku i Afganistanu. Wielu z tych, którzy zostali, przebywa obecnie w tym kraju w bardzo złych warunkach, bez odpowiedniego zakwaterowania. W założeniu deal miał pomóc w odsyłaniu ludzi z Grecji do Turcji, a także zatrzymywać tych, którzy wypływają z tureckich wybrzeży w stronę Europy. Nie udało się.
W 2018 roku greckie władze przyjęły 66 tysięcy wniosków o udzielenie ochrony, ale i tak rocznie są w stanie rozpatrzyć tylko niecałą połowę z nich. Sytuacja stała się dramatyczna. Obecnie w obozie są ludzie, którzy swoje pierwsze wywiady o udzielenie azylu mają zaplanowane na rok 2022, a nawet 2023! I może to być dopiero początek całej procedury. Jak będzie wyglądać ich życie w ciągu kolejnych 2–3 lat? Tego nie wiedzą. Wiedzą natomiast, że w takich warunkach długo nie wytrzymają. „To gorsze miejsce niż więzienie”, mówi mi Mohammed, który do Grecji trafił z Syrii 11 miesięcy temu. „Stąd też nie możesz się nigdzie ruszyć. A w więzieniu wiesz przynajmniej, za co i na ile lat jesteś skazany”.
Mieszkańcy miasta Vathy utrzymują się głównie z turystyki. „Kiedyś wszyscy pomagali, nie było domu, w którym ktoś nie wspierałby uchodźców”, mówi mi taksówkarz. Teraz ludzie nie są już tak chętni. Zbliża się sezon, a każdego roku coraz mniej turystów zagląda na wyspę. Mieszkańcy są zmęczeni i obwiniają rząd za to, że pozostawił Samos bez wsparcia. Frustracja i napięcie narastają.
Kryzys Polski
W 2015 roku Polska została zobowiązana do przyjęcia uchodźców w ramach procedury relokacji. Z Włoch i Grecji do krajów UE miało trafić 120 tysięcy osób. Nad Wisłą mieliśmy powitać 7 tysięcy uchodźców. Ostatecznie żaden z nich do Polski nie dotarł. Teraz czeka nas rozprawa przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej, której wynik poznamy jesienią. Jednak decyzja TSUE to nie jedyna konsekwencja niewypełnienia zobowiązań przez polski rząd. Nie przyjmując uchodźców z Włoch i Grecji, naraziliśmy ich na cierpienie i pozostawiliśmy w stanie zawieszenia. Europa – miejsce, które miało ich chronić, okazało się niebezpieczne.
Rozwiązania wciąż są możliwe. W marcu tego roku rząd Portugali podpisał z rządem Grecji umowę o relokacji – tysiąc osób ubiegających się o azyl trafi do Portugalii do końca tego roku.
Unia Europejska poświęciła Grecję, poświęciła małą Samos. Dla przeciętnego mieszkańca Europy kryzysu nie ma. Uchodźcy nie zmierzają już przez Bałkany i Węgry w stronę Niemiec. Nie widzimy tłumów ludzi zgromadzonych na stacjach kolejowych, przepełnionych pociągów i tabliczek z napisem „Refugees Welcome” w niemieckich miasteczkach. Perspektywa grecka jest jednak zupełnie inna i europejscy politycy powinni się jej solidniej przyjrzeć. Szczególnie ci, którzy zasiedli po ostatnich wyborach w ławach europarlamentu.
Niesamowite, jak ktoś mógł pomyśleć, że zatrzymywanie ludzi w takich warunkach zniechęci kolejne osoby do przekraczania granic. Nie udało się. Kolejne łodzie opuszczają tureckie wybrzeże. To jeszcze nie koniec kryzysu.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons.