Agnieszka Doberschuetz: Bardzo się cieszę, że mamy okazję porozmawiać. Moim zdaniem, tłumaczy książek się nie docenia. A przecież tak wiele od nich zależy! Tu trzeba wielkiego kunsztu. Sama znajomość języka obcego nie wystarczy, by umiejętnie przełożyć literaturę.
Ryszard Turczyn: Tak, choć możliwości twórcze są w moim zawodzie jednak ograniczone. Przekład musi być możliwie wierny i jednocześnie w odpowiednim stopniu „spolszczony” – żeby książka czytała się tak, jakby została napisana po polsku. To jest dewiza, którą się kieruję w swojej pracy. Jednocześnie jednak nie można ulegać pokusom, żeby korygować sformułowania, które wydają się niezgrabne, bo przecież zdarza się, że pełni to w tekście jakąś konkretną rolę. Z drugiej strony trzeba pochylić się nad idiomatyką, skojarzeniami itp., żeby były dla czytelnika zrozumiałe. Na tłumacza czyha mnóstwo pułapek, jak na przykład regionalizmy czy różne dialekty, których w niemczyźnie jest mnóstwo i które od razu sygnalizują, z której części kraju dana osoba pochodzi.
Tak było w przypadku „Trzmielowego jeźdźca”?
Na szczęście nie. Miałem za to inny problem, poznawczy. Z gabarytami głównego bohatera. Bo jest on – jak wynika z opisu – człowiekiem, prawda? A zadaje się z owadami. W książce występują też inne dwunożne istoty, najwyraźniej ludzie. I tak się zastanawiałem, czy to reszta przyrody jest tu powiększona, czy też ludzie pomniejszeni. Ale ostatecznie przecież na jedno wychodzi.
Nawet okładka książki kłóci się z rozumem.
Świat przedstawiony w książce jest niewątpliwie baśniowy, uznałem zatem, że wszystko w nim jest możliwe. Może młody czytelnik nie będzie sobie zaprzątał głowy takimi sprawami.
Moje dzieci są jednak dociekliwe i dopytują, dlaczego na przykład podczas uczty u Białej Wróżki sowy spożywają własny prowiant w postaci martwej myszy. Przecież w uczcie biorą aktywny udział także myszy – żywe!
Szczerze przyznam, że uważam to za ewidentny błąd autorki. Skoro już nie spróbowała jakoś kompleksowo objaśnić młodemu czytelnikowi kwestii odżywiania się mieszkańców Napołudniowa i Napółnocnia, to taka scena jest co najmniej przerażająca i trąci kanibalizmem. Przecież wszystkie istoty w tych krainach mówią wspólnym językiem, przebywają razem, razem pracują, mają emocje i czują „po ludzku”! To książka o baśniowym świecie i łatwiej znieść niedopowiedzenia niż takie niepotrzebne informacje.
A nie miałeś problemu z wyszukanymi imionami i nazwami, które stworzyła autorka? Nawet po niemiecku brzmią one nadzwyczaj fantazyjnie. Na przykład tytuły oper i operetek, tudzież arii z nich pochodzących.
O tak, tu musiałem się twórczo wykazać, żeby oddać skojarzenia ze znanymi utworami, zachować odniesienie do świata zwierząt, a jednocześnie stworzyć dość oczywiste aluzje do znanych dzieł. Tak żeby dziecko bez problemu, ewentualnie z pomocą rodzica, mogło odszyfrować te konotacje. A przy tym, żeby było zabawnie.
„Opera za trzy wypłosze” – dla mnie mistrzostwo świata! W literaturze dla dorosłych też jest miejsce na taką kreatywność podczas tłumaczenia?
Czasem tak. Zdarzają się na przykład poetyckie słowotwory, przy których przekładzie trzeba wielkiej wyobraźni. Ale rzeczywiście w książkach dziecięcych jest trochę więcej przestrzeni na stylistyczną ekwilibrystykę.
Literaturę dziecięcą łatwiej tłumaczyć? Trudno mi to sobie wyobrazić w przypadku „Trzmielowego jeźdźca” – mozolna to lektura, choć bardzo ciekawa.
Nie uważam, by książka była trudna. Jest bardzo spójna, przemyślana od początku do końca. Może faktycznie wyjątkowo rozbudowana, wypełniona szczegółami bardziej niż większość powieści dla dzieci. Z tego względu też smakowita!
Faktycznie, czytając, wyobrażałam sobie wyraźnie scenerię, postacie. Brak ilustracji w książce pobudza fantazję. Mógłby z tego śmiało powstać film.
Jak najbardziej. Na pewno dałoby się to sfilmować. Albo napisać kolejną część. Mimo że autorka informuje nas skrótowo pod koniec książki o dalszych dziejach bohaterów, to jednak furtka do ciągu dalszego pozostaje otwarta.
Chciałoby się dalej czytać…
Mam nadzieję, że czytelnicy będą próbowali namówić Verenę Reinhardt do napisania drugiej części. Zobaczymy, nie każdy ma w końcu dość pary, żeby kontynuować opowieść z równie gęstą fabułą. Zwłaszcza, że autorka jest z wykształcenia biolożką, nie pisarką.
Och! To wiele tłumaczy.
Ewidentnie wykorzystała swoją fachową wiedzę o zwierzętach, to czuć. Owady to główny element jej zainteresowań. Opisy ich wyglądu i zachowań są przekonujące.
Chwilami miałam wątpliwości, czy niektóre z opisów i historii nie są zbyt sugestywne. Mówię o Valmü, magicznym wywarze o działaniu – powiedzmy sobie szczerze – narkotycznym.
Też odniosłem wrażenie, że autorka zbliżyła się do pewnej granicy. Pufanie z wodnej fajki z tą substancją łudząco przypomina zażywanie środków odurzających.
I to z przyjemnymi efektami. Ten opis brzmi zachęcająco – nie miałeś obiekcji natury etycznej, tłumacząc to? Co w ogóle może w takiej sytuacji zrobić tłumacz?
Miałem odruchowe zastrzeżenia, to prawda. Ale wydawca oryginału ani wydawca polski tego nie oprotestował, granice przyzwoitości nie zostały przekroczone, autorka nie poszła za daleko. Nie ingerowałem więc. W opowieści występuje też alkohol i ofiary przesadnego picia. Albo cygara. Niemcy są pod kątem używek mocno wyczulone, uznałem, że skoro tam nie było problemu z taką treścią, nie powinno być i u nas. Myślę, że dzieci doskonale wiedzą, że takie rzeczy istnieją, a książka opisuje zgubne konsekwencje ich zażywania. Jest to ostatecznie dość zabawne.
Jeszcze pytanie o twój warsztat od strony technicznej – przetłumaczyłeś mnóstwo książek. W jakim stopniu korzystasz z dostępnych dziś udogodnień technologicznych?
Mam to szczęście, że mogłem zasmakować pracy na przełomie epok. Zacząłem od tłumaczeń odręcznych i maszynopisów, pomocy w postaci słowników, encyklopedii czy bibliotek. Potem nastąpiła rewolucja komputerowa. A potem druga, internetowa. Odtąd tłumaczenie stało się pod względem technicznym nieporównywalnie prostsze i szybsze. Oczywiście nie mogę tracić czujności i krytycyzmu – nie wszystko w sieci jest w stu procentach prawdziwe i rzetelne. Nadal korzystam z innych źródeł w kwestiach wątpliwych. Ale dziś tłumaczom jest bez wątpienia łatwiej. Jak sobie pomyślę, że „Dzieci z Dworca Zoo” pisałem jeszcze ręcznie… Notatniki i maszynopisy (wykonane przez maszynistkę) zachowałem sobie na pamiątkę – jest tego spora sterta papieru! A jakie miałem wtedy piękne pismo!
Dzięki internetowi tłumaczenia są lepsze?
Internet i komputer to fantastyczne narzędzia nieprawdopodobnie usprawniające pracę. Oczywiście absolutnie nie mówimy tu o korzystaniu z translatorów, raczej o znaczących ułatwieniach w obróbce tekstu i dostępie do informacji. Nadal jednak efekt końcowy całkowicie zależy od talentu i umiejętności tłumaczącego.
Myślisz więc, że maszyny i aplikacje nie zastąpią omylnego, ale kreatywnego twórcy (pisarza, dziennikarza, tłumacza)?
O to jestem spokojny. Sztuczna inteligencja w tej dziedzinie nie jest dla nas konkurencją i nie będzie, według mnie, jeszcze przez wiele lat. Programy, nawet te najbardziej profesjonalne, wymagają jeszcze mnóstwa ulepszeń. Korzystanie z automatycznych translatorów przypomina tłumaczenie „na rybkę” – czysto filologiczne, w sporym procencie poprawne językowo i merytorycznie, ale bez literackiej finezji. Nie sprawdza się ono zwłaszcza w przypadku poezji, gdzie ważny jest rym, rytm i skojarzenia brzmieniowe. Człowiek musi taki toporny tekst potem dopieścić. Pewnie są osoby, które praktykują taką metodę – nawet nie znając języka źródłowego.
Nie wyobrażam sobie!
To całkiem możliwe. I wychodzą z tego pewnie całkiem zdatne na pierwszy rzut oka teksty – choć nie można mieć do końca zaufania, że takie tłumaczenie we właściwej mierze odpowiada oryginałowi.
Trudna ta twoja praca… Niewdzięczna?
Bardzo wdzięczna! To jest moje powołanie. Mam wrażenie, jakbym sam pisał książki.
Ale twoich zasług się często nie dostrzega. Tłumacz – choć tak ważny – najczęściej nie jest wystarczająco doceniany, nawet w przypadku największych sukcesów wydawniczych.
Jeśli książka przełożona przeze mnie na język polski zostaje uznana za „świetnie napisaną”, a ja jestem kompletnie przezroczysty, jako ten, który ją po polsku udostępnił, to uznaję to po prostu za komplement i dowód uznania. Nie mam z tym problemu. Znakomicie się czuję w drugim rzędzie [śmiech].
Ale przecież bestsellery zbijają kasę, są wznawiane, nagradzane. Tłumacz nic z tego nie ma, poza jednorazowym honorarium za wykonaną robotę.
To nader bolesna okoliczność w tym zawodzie i w obecnym momencie praktycznie nie do przeskoczenia. Na palcach jednej ręki można policzyć wydawnictwa, z którymi w ogóle można próbować poruszyć kwestię procentowego udziału tłumacza w nakładowym sukcesie tytułu. Przy czym określenie „można próbować” absolutnie nie jest jednoznaczne z osiągnięciem takiego porozumienia. Myślę, że tłumacze książek w rodzaju „Harry’ego Pottera” czy „Władcy Pierścieni” jakoś się jednak z wydawcami porozumieli, ale generalnie… lepiej spuścić na to zasłonę milczenia. Pozostaje mi zatem radość i wewnętrzna satysfakcja, kiedy któraś z „moich” książek odniesie komercyjny sukces.
A nie kusi cię, żeby stworzyć coś swojego? Przecież po tylu przekładach znakomitych książek musisz być człowiekiem niesamowicie oczytanym. To nie inspiruje do napisania własnej książki?
Nie, bo ja wiem, że nie mam nic odkrywczego do opowiedzenia. Już przeszedłem tę drogę, tylko w odwrotnym kierunku, ponieważ najpierw chciałem być pisarzem. Okazało się, że dość zgrabnie operuję słowem, ale z treścią już gorzej. Postanowiłem więc wykorzystać tę umiejętność do przekładania tekstów autorów obcojęzycznych na polski. To, co potrafię, narzędzia pisarskie, które posiadam, nadają się bowiem doskonale do wyrażania myśli innych, oddawania treści, które mnie samemu nigdy nie przyszłyby do głowy. Mam świadomość własnych ograniczeń. Zawód tłumacza jest dla mnie takim złotym środkiem do realizacji moich literackich pasji. Uważam, że niedorobiony pisarz ma szanse być lepszym tłumaczem niż niedorobiony tłumacz pisarzem [śmiech].
Mam wrażenie, że skromność czyni tłumacza. Podziwiam i bardzo doceniam. Chciałoby się życzyć kolejnych (zasłużonych!) nagród za dorobek, ale pewnie niewiele sobie z nich robisz, patrząc na twoje nastawienie?
Bez przesady! Nie jest wprawdzie tak, że codziennie liczę dyplomy, medale i statuetki i zastanawiam się, jakiej nagrody jeszcze nie dostałem, ale bardzo takie wyrazy uznania doceniam.
Życzę ich więc! Oraz jeszcze wielu ciekawych wyzwań!
Książka:
Verena Reinhardt, „Trzmielowy jeździec”, przeł. Ryszard Turczyn, wyd. Znak Emotikon, 2019.
***
Spokojne, stateczne życie Fryderyka – potomka rodu Lwia Paszcza słynącego z sukcesów w powożeniu trzmielami (tak, tak – już sam wstęp zapowiada pełne fantazji abstrakcyjne przygody w pomieszanym świecie ludzi i zwierząt) – pewnego dnia staje na głowie. Niespodziewana wizyta złotego trzmiela, w dodatku mówiącego ludzkim głosem, staje się początkiem niezwykłej przygody. Nie do końca z własnej woli Fryderyk wyrusza na grzbiecie Hieronima Burczka, złotego trzmiela, do baśniowej krainy, która – jak się okazuje – pilnie potrzebuje jego pomocy. Perypetie mieszkańców krainy Napółnocnia i Napołudniowa są niezwykle zaskakujące, akcja wiele razy płata figle, a czytelnik wprost nie może się oderwać od ponad pięciuset stron tej intrygującej opowieści.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek