Trzy argumenty za zmianą

Zacznijmy od argumentów stojących za tą roszadą. Pierwszy i najważniejszy to strach przed przegraną Grzegorza Schetyny w Warszawie. Nie chodzi nawet o to, że liderowi Koalicji Obywatelskiej zarzucano regularnie brak charyzmy, dobrego kontaktu z wyborcami, czy też wytykano fakt, iż jest kojarzony raczej z Wrocławiem niż stolicą. Przecież Donald Tusk także kojarzy się przede wszystkim z Trójmiastem, zaś wobec Ewy Kopacz można było wysunąć dokładnie te same zarzuty, gdy idzie o kontakty z wyborcami, co pod adresem Schetyny. A mimo to zarówno Tusk, jak i Kopacz odnosili w Warszawie spektakularne sukcesy, łatwo przebijając wyniki Jarosława Kaczyńskiego.

Ten rok jest jednak inny. Na skutek rozpadu Koalicji Europejskiej i utworzenia przez Wiosnę, Razem oraz SLD bloku lewicowego Grzegorzowi Schetynie wyrósł poważny konkurent. Oczywiście niewielkie są szanse na to, że Adrian Zandberg – czyli jedynka Lewicy w Warszawie – uzyska lepszy wynik niż lider KO. Ale nagle progresywny elektorat – a tego w stolicy nie brakuje – dostał szansę oddania głosu na listę, która może wprowadzić swoich posłów do Sejmu. W ten sposób głosy, które w innych okolicznościach mogłyby powędrować wyłącznie do Koalicji Obywatelskiej, obecnie ulegną rozproszeniu.

Wiele więc wskazywało na to, że Schetyna może być pierwszym liderem PO, który w Warszawie przegra z Kaczyńskim. W tym sensie jego decyzja o starcie z Wrocławia wydaje się racjonalna. Tym bardziej, i to punkt drugi, że we Wrocławiu jest w stanie zyskać proporcjonalnie znacznie więcej głosów niż w stolicy. | Łukasz Pawłowski, Jakub Bodziony

Schetyna próbował zapobiec takiemu obrotowi sprawy na kilka sposobów. Czy to podbierając znanych polityków z list lewicy (jak Katarzyna Piekarska), czy to wystawiając na „biorących” miejscach w Warszawie polityków, którzy mogą wyborców lewicy przyciągnąć. Do młodszego pokolenia ma zapewne trafić warszawska „dwójka”, czyli Katarzyna Lubnauer, a do starszego „trójka”, czyli były polityk SLD – Dariusz Rosati. Trudno ocenić, na ile te kandydatury podołają swojemu zadaniu. Lubnauer już od dłuższego czasu nie podnosi progresywnej agendy, natomiast Rosati jest politykiem popularnym, ale nie bardzo wiadomo, dlaczego wyborca SLD miałby głosować na byłego polityka tej partii, skoro może wybrać któregoś z jej obecnych członków.

Jakby tego było mało, Schetyna naraził się części wyborców, wystawiając w wyborach do senatu kandydaturę konserwatywnego Kazimierza Michała Ujazdowskiego. Niełatwo zrozumieć przyczyny tej decyzji. Michał Kolanko spekulował w „Rzeczpospolitej” , że przyczyną mogła być chęć pozyskania głosów konserwatywnych polonusów (głosy z zagranicy liczone są w okręgu warszawskim). Czy jednak sympatyzująca z PiS Polonia zmieniłaby sympatię pod wpływem byłego polityka PiS-u, który rząd tej partii od dawna krytykuje?

Wiele więc wskazywało na to, że Schetyna może być pierwszym liderem PO, który w Warszawie przegra z Kaczyńskim. W tym sensie jego decyzja o starcie z Wrocławia wydaje się racjonalna. Tym bardziej, i to punkt drugi, że we Wrocławiu jest w stanie zyskać proporcjonalnie znacznie więcej głosów niż w stolicy.

Za dokonaną zmianą przemawia też osobisty interes przewodniczącego – w wypadku porażki KO Schetyna może próbować „podzielić się” winą z nominowaną na urząd premiera Małgorzatą Kidawą-Błońską. Jako liderka listy warszawskiej i – jak można zasadnie przypuszczać – nowa lokomotywa kampanii, była marszałek Sejmu będzie musiała odpowiadać na pytania o przyczyny porażki.

Trzy argumenty przeciw

Wszystkie wymienione wyżej argumenty nie oznaczają jednak, że nominacja dla Małgorzaty Kidawy-Błońskiej odmieni losy tych wyborów lub – przynajmniej – zapewni Koalicji Obywatelskiej lepszy wynik w całym kraju. Dlaczego?

Po pierwsze, do głosowania pozostało zaledwie 40 dni, to bardzo mało czasu, żeby odmienić losy kampanii i uwiarygodnić decyzję kierownictwa PO. W wyborach z 2015 roku Beata Szydło od początku była twarzą kampanii PiS-u, a zarówno Jarosław Kaczyński, jak i między innymi Antoni Macierewicz usunęli się w cień. Sama Kidawa-Błońska, chociaż cieszy się szacunkiem nawet wśród polityków PiS-u, na pewno zostanie wciągnięta w środek bezpardonowej walki politycznej, w decydującym etapie kampanii wyborczej. Problemem kandydatki KO na premiera jest fakt, że do tej pory trzymała się raczej na uboczu bieżącej walki politycznej. Teraz, niezależnie od tego, czy jej się to podoba, czy nie, będzie musiała przewodzić na jej najważniejszym froncie.

Jeśli wyborcom trudno było sobie odpowiedzieć na pytanie – jakie będzie premierostwo Grzegorza Schetyny, to w przypadku Małgorzaty Kidawy-Błońskiej odpowiedź jest jeszcze trudniejsza. | Łukasz Pawłowski, Jakub Bodziony

Z tym wiąże się kolejny, drugi argument. Była marszałek jest w polityce postacią bez wątpienia rozpoznawalną. Trudno jednak przypisać jej jakiś konkretny obszar zainteresowań. W swojej politycznej karierze – oprócz kierowania pracami Sejmu – znana jest przede wszystkim z roli rzeczniczki rządu. Nie zdradzała przy tym specjalnych skłonności do zajmowania się na przykład kwestiami ekologicznymi, energetycznymi, dziedziną zdrowia czy polityki zagranicznej. Nigdy nie była też twarzą Platformy Obywatelskiej w walce z działaniami PiS-u w sferze praworządności. W tym obszarze znacznie bardziej rozpoznawalni są politycy tacy jak Borys Budka, Kamila Gasiuk-Pihowicz czy nawet Katarzyna Lubnauer.

Innymi słowy, jeśli wyborcom trudno było sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie będzie premierostwo Grzegorza Schetyny, to w przypadku Małgorzaty Kidawy-Błońskiej odpowiedź jest jeszcze trudniejsza.

Jakby tego było mało, wśród komentarzy do informacji o nowej kandydaturze w Warszawie pojawiły się również takie jak ten Jacka Nizinkiewicza. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” na Twitterze napisał, że „była marszałek Sejmu, prawnuczka Władysława Grabskiego, dwukrotnego premiera PL i ministra skarbu oraz Stanisława Wojciechowickiego, ministra spraw wewnętrznych i prezydenta RP, ma papiery na bycie kandydatką na premiera RP” [pisownia oryginalna]. Takie głosy tylko szkodzą Kidawie-Błońskiej, bo przedstawiają ją jako odrealnioną reprezentantkę elit, która z głosującym ludem na niewiele wspólnego. Nie wspominając już o fakcie, że przypinanie komuś zasług bądź win, ze względu na przodków i pochodzenie, trudno w ogóle racjonalnie uzasadnić.

Wreszcie, po trzecie, była marszałek nie jest politykiem, który znakomicie wypada w starciach medialnych czy – tym bardziej – w sytuacjach wiecowych. Tu pojawia się kolejna wątpliwość, czy łagodny i ciepły wizerunek wystarczy Kidawie-Błońskiej do poprowadzenia udanej kampanii. Dodajmy, że dla KO będzie to kolejna kampania prowadzona z pozycji przegranego, który musi się wyróżnić – treścią i formą przekazu na tle dominacji PiS-u. Do tej pory była marszałek nie dała się poznać jako polityczka zdolna swoimi wystąpieniami porwać tłumy, wygrywać telewizyjne potyczki czy angażować młodszych wyborców w mediach społecznościowych. A przecież jako liderka listy stołecznej i kandydatka na premiera będzie musiała swoją obecność w każdym z tych obszarów radykalnie zintensyfikować.

Powiedziawszy to wszystko, jedno musimy przyznać. Grzegorz Schetyna nie miał łatwego zadania w wyborze lidera warszawskiej listy. Wydaje się, że jedyny członek PO, który mógłby uzyskać dla tej partii naprawdę dobry wynik w stolicy, chwilowo jest zajęty w roli prezydenta miasta. Wybór nie był więc prosty. Ale ten fakt można też przedstawić w formie prostego pytania: co tak „krótka ławka” KO w największym mieście w kraju mówi nam o stanie największego ugrupowania opozycji?