1.

Szybka uwaga na początek: nigdy nie byłem typem człowieka żyjącego blisko natury. Spędziwszy na wsi więcej niż dwa dni, zaczynałem tęsknić do ulic, hałasu, smrodu, tłumu, który przelewa się w tę i we w tę w sobie tylko znanych sprawach. Nie chodzi o to, że miałem coś przeciwko lasom – przeciwnie; i nie miałem też nic przeciwko żyjącym w nich zwierzętom, nie rozumiejąc odczuwanej przez niektórych przyjemności z ich zabijania. Zbyt wielka z przyrodą symbioza budziła we mnie skojarzenia z tym, co Czesław Miłosz określił kiedyś mianem „idiotyzmu życia wiejskiego”. Jeśli zaś chodzi o obrońców praw zwierząt czy aktywistów Greenpeace’u, zgadzałem się z Davidem Lurie z „Hańby” Coetzee’ego – że to ludzie tak dobrzy, że jak człowiek ich widzi, to od razu ma ochotę trochę pomordować.

Czy się to w ostatnich latach zmieniło? Poniekąd tak. Bombardowany medialnymi doniesieniami o tym, że walka o przyszłość planety zbliża się do nieuchronnej klęski, dostrzegłem, że – w istocie – z roku na rok Warszawa, jeśli chodzi o letnie temperatury czy jakość miejskiego powietrza zimą, coraz bardziej przypomina scenografię do „Mad Maxa”. Obudził się we mnie toteż klimatyczny neofita: pożegnałem się z plastikowymi butelkami, na zakupy do marketu zacząłem zabierać płócienną torbę, na Twitterze wspierałem Młodzieżowy Strajk Klimatyczny – i tak dalej, i tak dalej. Moja bańka, spostrzegłszy tę cokolwiek nagłą przemianę, zareagowała na nią życzliwie, nie zadając pewnego istotnego pytania.

Brzmi ono: czy zacząłem się troszczyć o stan planety, bo przestraszyła mnie wizja globu bez określonych gatunków ptaków czy drzew?

Odpowiedź jest następująca: nie. Ptaki i drzewa o tyle mnie zaczęły w ostatnich latach obchodzić, że zauważyłem, że ich pomyślność zapewnia moją. Gdyby tego nie robiła, to oczywiście byłoby mi ich wyginięcia szkoda, ale nie oprotestowywałbym go tak bardzo. Jako klimatyczny neofita, jestem więc tym, który wspiera walkę o dobrostan ziemskiego klimatu, ale nie z racji szczególnej o ten ostatni troski, lecz – troski o samego siebie.

Zdaniem Jonathana Franzena, jestem więc – głosi pisarz w swoim zbiorze esejów „Koniec końca świata”, którego katastrofa klimatyczna jest jednym z głównych tematów – „beznadziejnie samolubnym […] cynicznym realistą”, wierzącym w wyjątkowość rodzaju ludzkiego, który ochronić ma ochrona zwierząt, drzew, lodowców i czego tam jeszcze potrzeba.

Cóż – mogę Franzenowi odpowiedzieć – wolę to, niż niespodziewany sentymentalizm, którym jego świeżo wydany w Polsce zbiór esejów jest aż nazbyt przepojony.

2.

Zawsze podziwiałem Jonathana Franzena. Był dla mnie kontynuatorem tej wielkiej tradycji prozy, która zdarzyła się w XX stuleciu w USA: potrafiącej wzbić się na wyżyny obiektywizmu, by opisać partykularyzmy, rozbijające właśnie na dwie albo i więcej części naród amerykański. Będąc jej kontynuatorem, różnił się jednocześnie od Jonathana Safrana Foera czy Nicole Krauss, którzy skupiali się na problemach jednej mniejszości (rasowej, klasowej), by opisać to, co nurtuje całe państwo ze stolicą w Waszyngtonie.

Przeciwnie, autor „Końca końca świata” jako prozaik wyszedł poza tołstojowską wskazówkę, by opisywać swoją wioskę, bo w ten sposób opisze się cały świat. Franzen z całkowitą bezczelnością opisywał właśnie cały świat (całą Amerykę), jakby to właśnie ona, od zachodniego po wschodnie wybrzeże, od granicy z Kanadą po tę z Meksykiem, była jego wioską. Oczywiście – patrzył na nią przez pryzmat jednej mikrowspólnoty (na ogół była to rodzina – mniej lub bardziej tradycyjna w „Korektach” i „Wolności”, radykalnie patchworkowa w „Bez skazy”), ale, ponieważ traktował tę mikrowspólnotę jako li tylko punkt wyjścia, jej partykularne problemy zajmowały go niewiele.

Udała mu się w ten sposób rzecz zdumiewająca – ukazanie w powieściach mnóstwa sprzecznych ze sobą punktów widzenia. Stosując narrację obiektywną, trzecioosobową (z wyłączeniem dziejących się w Europie fragmentów „Bez skazy”), Franzen potrafił jednocześnie przedstawić czytelnikowi sposób patrzenia na świat konkretnego bohatera i osądzić go – zarówno trzecioosobowo, jak i z punktu widzenia innych postaci, które się z nim spotykały. Jednocześnie proza autora „Końca końca świata” pozostawała w piękny sposób przezroczysta i nad swobodnym flow narratora ani na moment nie brała góry autorska pokusa, by skomentować bieżące, amerykańskie czy globalne sprawy.

Wspominam tu o obiektywizmie – głównej, moim zdaniem, mocy prozy Franzena – nie bez przyczyny. Świeżo w Polsce wydany „Koniec końca świata” to nie powieść, lecz zbiór esejów, w którym siłą rzeczy Franzen musi porzucić to, co dotychczas stanowiło o jego pisarskiej potędze. Już nie mówi bowiem na kartach jego dzieła żaden, najbliższy nawet autorowi narrator – mówi na tych blisko trzystu stronach Jonathan Franzen.

Co istotne, będąc subiektywnym, autor „Korekt” nie zamierza swojej subiektywności – będącej subiektywnością w czasach, gdy wszystko jest subiektywne o tyle, o ile daje się zamknąć w 280 znakach posta na Twitterze – zostawić ot tak. Przeciwnie: w otwierającym książkę tekście przemyśliwa sam ów gatunek, stwierdzając, że „żyjemy w złotym wieku eseistyki. Na jakiej imprezie byłeś w piątek wieczorem, jak cię potraktowała stewardessa, co myślisz o dzisiejszym skandalu politycznym – media społecznościowe funkcjonują na podstawie założenia, że nawet najdrobniejszy subiektywny mikrokomentarz jest wart osobistego odnotowania”.

Tymczasem, spostrzega Franzen, esej osobisty – ten, któremu początek dawno temu dał Montaigne – jest, jako gatunek, w rynkowym przynajmniej odwrocie; mało które magazyny publikują teksty, które polegają na dzieleniu się przez autora swoją wyjątkową i niemożliwą do przeżycia przez kogoś innego historią. (Można na marginesie dodać, że w Polsce chlubnym wyjątkiem jest miesięcznik „Pismo”). Czyżby subiektywizm – pyta Franzen – na 280 znaków, wyparł ten, którym można skonstruować esej dla „New Yorkera” na 30 tysięcy znaków? Odpowiedź, której udziela w swojej książce, jest ambiwalentna, a wynika z dwóch rodzajów esejów, które się w niej znalazły.

Z jednej bowiem strony, trudno w 280 znakach zawrzeć wszystko to, o czym autor „Korekt” pisze w tekstach, które nie dotyczą klimatycznej katastrofy i nadciągającej apokalipsy. Przykładowo, jego wspaniały „Manhattan roku 1981”, opowiadający o lecie, które ze swoją partnerką spędził w mieszkaniu w nowojorskim Harlemie, to ten rodzaj osobistej narracji, która nijak inaczej niż esejem wyrażony zostać nie może. Powód? Oprócz osobistej perspektywy Franzena z upalnego lata 1981 roku, nie ma na tych kilku stronach niczego interesującego – a osobista perspektywa jest tak fascynująca, że wsiąka się w esej autora „Korekt” momentalnie.

Poza nią – to same nudy: historia tego, jak wespół ze swoim bratem Franzen remontował loft pewnego fotografa; jak dowiedział się, na czym polegają w Nowym Jorku różnice klasowe; jak oglądał fajerwerki z okazji 4 lipca; jak piętnaście lat później sam kupił mieszkanie w ekskluzywnej okolicy Manhattanu i je wyremontował. Na tych dziesięciu stronach tym, co wprawia czytelnika w trans i sprawia, że momentalnie wnika we Franzenową narrację, jest ton autora „Wolności”. To, co opowiadane, służy wyłącznie daniu mu przestrzeni, którą ów ton, w pełni subiektywny, może wypełnić. Zdarzenia z lata sprzed prawie czterech dekad są niczym kieliszek, do którego wlewa się sposób ich opowiadania – wino. Oczywiście – przyjemniej jest pić alkohol z kieliszka ładniejszego niż brzydszego, ale w procesie tym chodzi jednak o wino, a nie o kieliszek.

W epoce ciągłego, osobistego komentowania w 280 znakach wielkich wydarzeń tego świata – a jeśli nie wielkich, to takich, które, mimo ich jednostkowości, wyrażają szerszą tendencję – Franzen ukazuje czytelnikowi, że do wydobycia krzywych, po których podąża jednostkowe spojrzenie i doświadczenie, potrzebujemy o wiele więcej znaków.

3.

Problem zaczyna się, kiedy autor „Korekt” z eseisty przeistacza się w komentatora; a właściwie – bo, jak czytelnik już pewnie zdążył zauważyć, zgodnie z charakterem „Końca końca świata” piszę ten tekst z perspektywy bardziej osobistej – dla mnie problem zaczyna się, kiedy autor „Korekt” z eseisty przeistacza się w komentatora. Franzen stara się wówczas ze swojej perspektywy nie tyle opisać jednostkowe doświadczenie, lecz skomentować sprawy globu, a konkretnie jedną sprawę – klimatyczną katastrofę.

Nie chodzi o to, że zapomina, iż to, co w jego eseistycznym pisarstwie istotne, to właśnie punkt widzenia i jednostkowy sposób doświadczania świata; chodzi o to, że zaczyna się z niego tłumaczyć, a to skutkuje tym, że udziela nam pewnej sentymentalnej rady.

O radzie jednak na koniec; teraz o tym, co ją poprzedza. Jest tym czymś Franzenowa pasja do obserwowania ptaków, przyjmująca rozmiary nie byle jakie, przynajmniej pod względem finansowym – Franzen gotów jest wyłożyć nieliche kwoty, żeby znaleźć się w takich obfitujących w rzadkie gatunki miejscach, jak Ghana albo Antarktyda (wielkiej wyprawie na tę ostatnią poświęcony jest finałowy esej zbioru). Jednocześnie pisarz wie, że swojemu hobby oddaje się w warunkach szczególnych – jeszcze kilka dekad, a część gatunków, które udało mu się zobaczyć, zniknie z powierzchni globu. Z tego względu ma Franzen wyrzuty, gdy swoimi całkiem powszednimi postępkami przyczynia się do apokalipsy.

„Rzadko zdarza mi się wejść na pokład samolotu czy też pojechać do sklepu spożywczego – pisze – żebym nie zwrócił uwagi na mój ślad węglowy i nie poczuł się w związku z tym winny”. Zdaje sobie jednak sprawę, że jakakolwiek podjęta przez niego próba ograniczenia zużycia węgla i tak ma dla nadciągającej nad niektóre części świata katastrofy w postaci pustyni znaczenie niewielkie; pora na to, by cokolwiek zrobić na poziomie indywidualnym, minęła już dawno, na to, by cokolwiek uczynić na poziomie instytucjonalnym – właśnie się kończy. Z drugiej strony, przyjęcie postawy młodego Alvy’ego Sieglera z „Annie Hall” Woody’ego Allena, który pogrążył się w bezczynności, dowiedziawszy się, że wszechświat za kilka miliardów lat czeka zagłada, zdaje mu się bezsensowne.

Ze strony trzeciej – Franzen, obywatel liberalnej, czytającej „New York Timesa” i „New Yorkera” bańki, czuje społeczną presję, aby nie być egoistą; i właśnie z racji tej ostatniej subiektywny ton, konstytutywny dla jego eseju, zostaje zniekształcony. Franzen, potrafiący wspaniale opowiadać o tym, jak w okularach jego lornetki ukazują się kolejni przedstawiciele co rzadszych skrzydlatych gatunków, zmienia punkt widzenia i miast mówić z perspektywy „ja”, zaczyna mówić z perspektywy „my”, co jakiś czas się reflektując i wracając do pierwotnego sposobu widzenia. Za każdym razem usprawiedliwia się z tego czynu.

Autor „Korekt” – jak gdyby chciał zadowolić tych, którzy, cokolwiek słusznie, twierdzą, że globalne ocieplenie to największy aktualnie problem na globie – gotów jest wpisać swój subiektywny punkt widzenia w ich narrację i dopiero w niej znaleźć sobie niszę, z której by mógł opowiedzieć o sobie. Niszą tą czyni przepojony etyczną wyższością sentymentalizm, najkrócej dający się streścić w tytule czwartego eseju z „Końca końca świata”, brzmiącego „Ocal to, co kochasz”.

Franzen, tak się składa, kocha ptaki i dobrze wie, że ocalić ich sam jeden nie da rady, a nadchodzące stulecie będzie dla jego umiłowanych lasówek ciężkie. „Ziemia, jaką teraz znamy – pisze – przypomina pacjenta chorego na nieuleczalny nowotwór. […] powodujemy masowe wymieranie. Nie wszystkich obchodzą dzikie zwierzęta, ale ludzie, którzy uważają je za dobro niezastąpione i niespieniężalne, dysponują pozytywnym etycznym argumentem”. Autor „Wolności” nakłania czytelnika do odczuwania spokojnej, jak nazywali ją angielscy romantycy, joy of grief, która ma być sposobem na ocalenie człowieka świadomego, że to jego gatunek – franzenowe „my” – spowodował taki, a nie inny kształt planety. „Zwierzęta – stwierdza – może i nie potrafią podziękować nam za to, że pozwalamy im żyć […], ale to my, a nie one, potrzebujemy sensu w życiu”.

Problem w tym, że taka pełna wyższości joy of grief, biorąca się z potrzeby usprawiedliwienia użycia subiektywnego punktu widzenia, nijak w esejach Franzena nie przekonuje. A właściwie – nie przekonuje mnie.

4.

Nieprzypadkowo rozpocząłem ten tekst od podzielenia się moim stosunkiem do przyrody i zmian klimatycznych; to, że te eseje uwielbianego przeze mnie Franzena, które dotyczą globalnego ocieplenia, mnie odrzucają (a te, które traktują o nim samym, jego relacjach z innymi pisarzami – choćby relacji lekturowej, jak ta w szkicu o Edith Wharton – nie) może być bowiem spowodowane właśnie tym punktem widzenia. W tym też może tkwić odpowiedź na zadane przez amerykańskiego pisarza pytanie, dlaczego właściwie osobista historia tak kiepsko się sprawdza w – jak nazywa Jonathan Franzen naszą epokę – „złych czasach”.

Być może jest bowiem tak, że potrafię pozostawać admiratorem autora „Korekt” wyłącznie wtedy, kiedy odnajduję w jego pisaniu własne doświadczenie. Przykładowo, kiedy w opowieści o tym, jak wyglądało jego lato w Nowym Jorku, wspominam własne lato w Nowym Jorku lub kiedy w jego zasadach pisarskich znajduję te, które sam podzielam. Idąc tym tokiem rozumowania, osobista historia o tyle się może w złych czasach sprawdzać, o ile jest gigantycznym tweetem, którego się podaje – lub nie – dalej, a tym podaniem dalej jest możliwość powiedzenia: to o tobie, ale to także o mnie. A ponieważ mój osobisty stosunek do tego, jak zachować etyczną konstrukcję w epoce katastrofy, różni się od Franzenowskiego, nie potrafię iść za wskazaniem Franzena, by ocalić to, co kocham. Widzę w nim tylko tani sentymentalizm.

Smutna byłaby to konstatacja – ale też nikt przecież nie wymaga od pisarza, który ze swojego ponuractwa uczynił znak firmowy, aby była wesoła. A przynajmniej ja tego nie wymagam. Co więcej, gdyby zaczął Franzen być w esejach wesołkiem, zniechęciłbym się do nich jeszcze bardziej.

 

Książka:

Jonathan Franzen, „Koniec końca świata”, przeł. Witold Kurylak, wyd. Sonia Draga, Katowice 2019.