Chciałem pisać o letnich festiwalach i zacząłem mniej więcej tak, że to one, właśnie te letnie festiwale, zmienią oblicze tej ziemi. Z ksenofobicznej, zamkniętej, konserwatywnej – tę litanię już znacie – na otwartą i tolerancyjną, różnorodną jak las tropikalny. Trójmiejski Open’er, gorzowski Woodstock, płocki Audioriver, festiwale wielkie jak wizyty Jana Pawła II w Polsce, i kilka innych, mniejszych, każdy koniecznie z dodaną do nich agendą obywatelską w postaci wykładów i warsztatów organizacji pozarządowych. Tak to miało iść. Chciałem pisać, że państwo, lewicowo-liberalna inteligencja, narzekacie na Białystok, na Płock, na kamienie przeciwko wolności, a tam się też przyjeżdża na Up To Date Festiwal, by przy pigułach tańczyć do świtu i że wszyscy wrogowie wolności mają swoją przeciwwagę w festiwalowych zwolennikach marszów równości. Ale myliłem się. Właśnie w Płocku trafiłem na: Polish Hip-hop Festiwal.
Płock nie marnuje czasu, ani miejsca przy przyciąganiu turystów, którzy kiedyś, gdy już wyszumią się na festiwalach, przyjadą z rodziną i grubszym portfelem na zwyczajne lody na rynku. I tak na tydzień po festiwalu Audioriver miasto organizuje w tym samym miejscu festiwal hiphopowy. Na tyle popularny, że wszystkie bilety są wyprzedane na dzień przed.
Co widać bez biletu? Wzgórze Tumskie odgrodzone jest od skarpy siatką o oczkach dziesięć na piętnaście centymetrów, druty niby nie przesłaniają widoku, ale zmuszają do patrzenia z góry: tam na dole – jak sienkiewiczowska sicz zaporoska – w blasku nie ognisk, a sceny koncertowej tańczy do Bedoesa, do PRO8L3M-u, Kaliego i innych rozebranych do pasa mężczyzn piętnaście tysięcy osób. Jeszcze trzy razy tyle i mamy cały nakład „Tygodnika Powszechnego”. Czy to nie tam, w „Tygodniku Powszechnym” szacowny Rafał Woś udowadniał niedawno, że gdyby żył Bertolt Brecht i Kurt Weil (a kto to jest?), śpiewałby hip-hop. Bo klasa ludowa, bo protest songi, bo żywa kultura.
No i co oni śpiewali? Czy o prawie par do małżeństw homoseksualnych? O potrzebie tolerancji, a może „duperki” śpiewały swoje nieświadome feministyczne rewolucje. Nie bardzo. Coś było o bletach, coś o alkoholu, coś o autach, trudno powiedzieć. Podobnie jak trudno powiedzieć coś konkretnie i razem o ideach dla ludu na białostockim Up To Date, Audioriver, festiwalu Owsiaka, a nawet, nieco z innej parafii inteligenckim (z masowego awansu!) Open’era. Chciałoby się, ale nie da się.
A hip-hop jest tego najlepszym przykładem. Wsobna, samodzielna subkultura organizująca postrzeganie życia nie tyle w opozycji do struktury społecznej, co w ramach własnego obrazu świata. I to komu? Setkom tysięcy ludzi (i pamiętaj też o tym gościu, który w nocnym w Krynicy puszczał na cały zicher KęKę). Klasa dla siebie i klasa w sobie, markowski liczman wraca i uzmysławia, że tak jak wsobność dla tych ludzi oznacza nieumiejętność angażowania się w politykę, oznacza też z drugiej strony siatki brak świadomości, co jest tam naprawdę grane.
Kiedyś śpiewali o trawie, teraz o gangach, zawsze trochę moralizowano, czekam kiedy hip-hop narodowy wyrapuje hymn narodowy. Ale żeby ktokolwiek tym sterował albo letni festiwal miał wpływać na politykę, nie bardzo. Istnieje tylko jeden wskaźnik, który ludzi upolitycznia. Bieda i wychylenie ust ponad wodę. Rewolucje wybuchają nie wtedy, kiedy jest dramatycznie źle, ale kiedy zaczyna być widać jakąkolwiek nadzieję na zmianę. Ostatni wzrost zamożności sprawił, że klasa ludowa – o jak nie znoszę, nienawidzę tych wyintelektualizowanych słówek, nazwijmy ją więc hip-hopową – zaczęła być widoczna. Jak ongiś w tekście socjologicznym raczył się wyrazić profesor Jacek Kurczewski: szambo wybiło i zaczyna się badać i dochodzić, co też za tą siatką rezerwatu piszczy. Tyle że inny świat nie daje łatwego wglądu w siebie. Tym bardziej, jeśli za dobrą monetę bierze się słowa Andrzeja Ledera, który dół polskiej stratyfikacji widzi w konsumentach sushi, którzy wyszli z chłopstwa do wielkomiejskiej klasy średniej.
Otóż są jeszcze oni. Samowystarczalni, których od kilku lat internet i 500+ uczyniło widocznymi dla konsumenta gazet, i których dla przyjemności ja, człowiek zza siatki, podglądam w mroku, łapiąc muzykę, przerywaną droczeniem się dziewczyn z chłopakami na płockich ławeczkach, rozbijaniem butelek i intensywniejszym niż muzyka smaku wypalonej marihuany.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Coachella 2018.