W corocznym rankingu Institute for Economics and Peace ten kraj wyprzedził nawet Syrię – sytuacja jest dziś być może najgorsza od czasów obalenia reżimu talibów w 2001 roku. Codziennie giną tu cywile – w sierpniu średnio 74 osoby dziennie.
Zachód długo nie zwracał na Afganistan uwagi. Po opuszczeniu przez wojska Związku Radzieckiego w 1989 roku kraj pogrążył się w krwawym chaosie wojny domowej. Warlordowie zaciekle walczyli między sobą o każde pół prowincji, a rabunki, gwałty, porwania i morderstwa stały się dla udręczonego narodu afgańskiego codziennością. W tych przerażających okolicznościach wzrastali w siłę brodaci islamscy fundamentaliści – talibowie, obiecujący mieszkańcom przywrócenie prawa i porządku, by wreszcie w 1996 roku zdobyć Kabul i ogłosić powstanie Islamskiego Emiratu Afganistanu. Rządzące się boskimi prawami państwo uznały tylko Pakistan, Katar i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Mając praktycznie cały naród za zakładników, talibowie konsekwentnie odbierali Afgańczykom kolejne prawa i swobody, między innymi praktycznie wymazując afgańskie kobiety ze społecznego krajobrazu, a świat przyglądał się temu z mniejszą lub większą obojętnością. Zmieniło się to dopiero, gdy Afganistan przypomniał o sobie w tragiczny sposób – mająca swoją siedzibę w państwie talibów Al-Kaida nakłoniła 19 ochotników, by porwanymi samolotami uderzyli w serce znienawidzonego przez siebie świata. Wtedy George W. Bush ogłosił wojnę z terroryzmem i początkowo odnosił błyskotliwe zwycięstwa: w 2001 roku obalono reżim talibów, nieco później rozbito Al-Kaidę i zabito Osamę bin Ladena.
Już Barack Obama jako prezydent próbował przerwać przewlekłe zaangażowanie w konflikt, który dotychczas pochłonął ponad 2400 żyć amerykańskich żołnierzy. Po rozbiciu Al-Kaidy (choć analitycy i agencje wywiadowcze alarmują, że odradzają się kolejne komórki organizacji), Stany mają wątpliwy interes w tym, by dalej tkwić w jednym z najnędzniejszych państw świata. W grudniu 2009 były prezydent ogłosił zwiększenie liczebności wojsk w Afganistanie, by w następnym zdaniu poinformować o ich wycofaniu w ciągu 18 miesięcy (ostatecznie jednak wycofał się z tego pomysłu, być może mając w pamięci, czym poskutkowało pospieszne wycofanie wojsk z Iraku). Początkowo Donald Trump prezentował odmienne podejście do problemu afgańskiego. W sierpniu 2017 podczas wizyty w połączonej bazie wojsk lądowych Myer-Anderson Hall w Wirginii ogłosił „nową strategię”, która w przeciwieństwie do strategii poprzednika miała być oparta na „sytuacji na froncie, a nie „sztucznych terminach”. Zapowiedział także nieznaczne zwiększenie liczebności amerykańskiego kontyngentu, tłumacząc, że „próżnię pozostawioną przez USA natychmiast wypełniliby terroryści Al-Kaidy i Państwa Islamskiego”.
W miarę zbliżania się wyborów prezydenckich w USA strategia Trumpa ulegała stopniowemu rozpadowi. Na początku 2019 roku rozpoczął tzw. rozmowy pokojowe, popełniając szereg katastrofalnych błędów, w wyniku których USA przystąpiły do negocjacji ze słabszej pozycji. Trump jest zdeterminowany, by zostać prezydentem, który zakończył przelewanie amerykańskiej krwi – niezależnie od dyplomatycznego czy militarnego sensu takiego działania – i talibowie doskonale o tym wiedzą. Dlaczego więc mieliby iść na ustępstwa, żeby dostać coś, co przeciwnik i tak chce zrobić?
Przystępując do rozmów, pominięto kilku ważnych aktorów. Razi niezaproszenie do prezydenta Ghaniego i przedstawicieli rządu. Pomijając demokratycznie wybrane afgańskie władze, USA odbierają im legitymację do rządzenia w oczach ich własnych obywateli. Nieobecność prezydenta przy stole, przy którym łokciami rozpychali się talibowie, to bardzo zły sygnał wysyłany do społeczeństwa w przededniu wyborów, w których Ghani ubiega się o reelekcję.
Konflikt w Afganistanie to w dużej mierze wojna zastępcza (ang. proxy war) – ścierają się tu ambicje Pakistanu i Indii, Iranu i Arabii Saudyjskiej, a swoje interesy pod Hindukuszem mają także Rosja czy Chiny. Aby mieć względną gwarancję, że jakiekolwiek porozumienie pokojowe będzie w miarę stabilne, należałoby w nie zaangażować przynajmniej część powyżej wymienionych. Niestety, polityka administracji Trumpa wobec Iranu czy Pakistanu wyklucza taką możliwość.
Kolejną kwestią pozostaje naiwna wiara, że talibowie, gdy dostaną część władzy, nie zechcą sięgnąć po jej całość i zamienią się w zwolenników demokracji elektoralnej, poszanowania konstytucji i wprowadzania reform zgodnie z literą prawa. Afgańczycy, którzy żyją w kontrolowanych przez nich prowincjach, ostrzegają, że tam, gdzie mogą, fundamentaliści urządzają powtórkę z pierwszego okresu ich rządów – czyli próbę powrotu do realiów z czasów proroka Mahometa. Trzeba także pamiętać, że talibowie nie są monolitem, a ci, którzy wyprawiali się do Kataru na rozmowy, reprezentują bardziej „umiarkowane” skrzydło ruchu. Nieporozumieniem byłoby oczekiwanie, że są w stanie kontrolować wszystkich członków swojego ugrupowania, w tym skrajnych fundamentalistów, którzy teraz znajdują bezpieczne schronienie w Pakistanie.
Rozmowy zostały jednak przerwane. Po zamachu w Kabulu, w którym zginął amerykański żołnierz, prezydent odwołał zaplanowane spotkanie w Camp David, podczas którego miały zapaść ostateczne ustalenia. Zapanował swoisty klincz: USA trwają przy stanowisku, że nie wrócą do rozmów, póki talibowie będą nadal zabijać wobec swoich współobywateli – tymczasem po zerwaniu rozmów fala przemocy w Afganistanie jeszcze bardziej się nasiliła. Talibowie atakują praktycznie codziennie, odgrażając się kolejnymi aktami terroru przy urnach wyborczych.
Nie ma dobrego sposobu na opuszczenie Afganistanu. Żeby uniknąć tragedii, USA i ich sojusznicy musieliby pozostać w w kraju jeszcze przez co najmniej dekadę – stopniowo ograniczając wpływy talibów i angażując się w żmudny proces state-building – wsparcie reform politycznych i ekonomicznych, dalsze prowadzenia misji typu advise & assist. To rozwiązanie jest jednak z wielu powodów niemożliwe, a każde inne zwiastuje widmo kolejnej wojny domowej, która czeka Afganistan, kiedy tylko opuszczą go obce wojska.