Z podziękowaniem dla Grażyny Bastek
Ile zdjęć fotograficznych powstaje każdego dnia? Tego nikt nie wie, ale ze statystyk typu big data wynika, że w każdej minucie każdej doby użytkownicy Instagrama wrzucają tam 216 tysięcy nowych zdjęć, co daje nieco ponad 311 milionów fotografii na dobę, a na rok – 113 529 600 000. A przecież nie jest (jeszcze) tak, żeby każdy człowiek dawał każdą zrobioną przez siebie fotę na insta. Drugie i trzecie – a może i dziesiąte tyle pozostaje gdzie indziej.
A ile wysyła się maili? Podobno dwieście cztery miliony na minutę. To by dawało na rok 107 222 400 000 000 maili. Sto siedem bilionów i jeszcze prawie ćwierć biliona.
No i co z tego? Agencja Magnum Photos wciąż istnieje. Założyli ją tuż po II wojnie światowej Robert Capa i Henri Cartier-Bresson z paroma kolegami. Zaproszenie do niej wciąż uchodzi za wielki zaszczyt dla fotografa. Miliardy i biliony fotek robionych smartfonami czy kawałków mailowej paplaniny nie są tym samym, czym są obrazy fotograficzne powstające jako wynik zamysłu lub bressonowskiej „decydującej chwili”. Mniej nawet idzie tu o wymagania, jakie stawia użytkownikowi prawdziwy aparat fotograficzny z prawdziwą kliszą, którym nie można robić tysiąca zdjęć na godzinę. Może zaś bardziej rzecz w tym, czy przeciętne zdjęcie z Instagrama może mieć benjaminowską aurę. Ze słowami jest podobnie. Problemem jest tylko (?) zauważalność tego, co warto zauważyć, na tle nieskończonego strumienia obrazów i słów. Komu przewinie się przed oczami pięć tysięcy lolkotów i unikatowych wzorków z mleka na powierzchni kubeczka latte, ten może już nie mieć siły na to, aby spostrzec, że pięć tysięcy pierwsza fotografia w tym strumieniu przedstawia coś naprawdę godnego uwagi. A wredny konserwatysta Ortega y Gasset chichocze w zaświatach ze złośliwą satysfakcją.
Dom wydawniczy Elipsa znany jest z publikowania masywnych albumów o chwytliwych tytułach – „1001 książek, które musisz przeczytać”; „1001 budynków, które musisz zobaczyć”; „1001 płyt, które musisz przesłuchać” itp. W angielskich oryginałach tych książek dodawany jest jeszcze człon „before you die”, chyba po to, aby mocniej podkreślić konieczność konsumowania wrażeń wedle maksymy ars longa, vita brevis. Trochę to przypomina hasła reklamujące niegdyś pewien magazyn zakupowy: „567 rzeczy, które musisz mieć”. Konsumenci szybko odwrócili się od takiej namolności (a jak nie będę miał, to co, kupicie mi?). Albumy z cyklu „1001” także nie u wszystkich wzbudzają entuzjazm. Ale ten, który wyszedł ostatnio, zasługuje nań już choćby dlatego, że zawiera w całości to, o czym mówi – chodzi o „1001 fotografii, które musisz zobaczyć”. Przyjrzyjmy się trzem z zamieszczonych tam zdjęć.
Tej fotografii Amerykanie używali jako dowodu skuteczności swoich działań na wojnie w Azji, Japończycy zaś – jako dowodu bestialskiego okrucieństwa Amerykanów. Widza, który zna kontekst zdjęcia, uderzyć może jego dosłowność. Czaszka, którą widzi na biurku, nie jest anonimowym preparatem anatomicznym ani modelem, lecz szczątkiem ciała konkretnego człowieka, równie – kiedyś – żywego, co dziewczyna, która przypatruje się jej z łagodną zadumą. Ponadto wysłanie dziewczynie przez jej chłopca ludzkiej czaszki w charakterze suweniru jest, przynajmniej w XX wieku, dość osobliwe jako gest wykonany w ramach intymnej relacji pary młodych ludzi. Z tego powodu zdjęcie można uznać za niesamowite w sensie freudowskim (unheimlich) – może ono wzbudzać w widzu odczucie czegoś niepokojącego i nienaturalnego.
Lecz jednocześnie kompozycja tego obrazu fotograficznego stanowi jasne i wyraźne nawiązanie do jednego z najpopularniejszych motywów malarstwa europejskiego – motywu vanitas, marności i przemijalności ludzkich spraw w obliczu śmierci. Katalog obrazów tworzonych od XIV do XIX wieku, na których ktoś przygląda się czaszce albo czaszka komuś, byłby sporą książką. Zamyślone, trochę smutne spojrzenie dziewczyny, pióro w jej dłoni i papier na biurku, rekwizyty sugerujące, że chce ona coś napisać, pewnie coś refleksyjnego, w odpowiedzi na tak niecodzienny prezent – to są oczywiste emblematy wanitatywne i nie można mieć wątpliwości, że fotograf ustawiał kadr właśnie po to, aby ową oczywistość osiągnąć.
Mniej oczywista jest natomiast odpowiedź na pytanie, co ma wynikać z reprodukowania starego motywu vanitas w kontekście sytuacji wojny na Pacyfiku w 1944 roku. I nie mamy zamiaru jej tutaj udzielać.
Autor tego zdjęcia zarzekał się, że nie było ono wynikiem ustawki. Po prostu szedł sobie po mieście i nagle zobaczył tę grupkę. Tamburmajor orkiestry wojskowej chciał skorzystać z przerwy w jakiejś defiladzie czy w próbach do defilady, więc urwał się swoim ludziom, żeby pobiegać po trawce. Czy bieganie w długich butach i bermycy w słoneczny letni dzień jest rozrywką, to kwestia osobniczego nastawienia, ale jeszcze ciekawsze jest, że do fikającego tamburmajora dołączyło najzupełniej spontanicznie siedmioro małych dzieci, a w dodatku cała grupa podąża dokładnie na wprost słońca – ich cienie tworzą bowiem linię prostą, dzięki czemu nie zaburzają sylwetek biegnących osób na tle trawnika.
Jest to dobry przykład zachodzenia na siebie sfer Dichtung i Wahrheit w dziedzinie fotografii. Nie da się udowodnić, że fotograf najął jednego dorosłego i grupkę dzieciaków (w tym jedną dziewczynkę) i kazał im utworzyć ten – uroczy skądinąd – układ. Może ta scena naprawdę miała miejsce, a fotograf miał szczęście zobaczyć ją i chwycić za aparat. Lecz jeśli się jej nieco dłużej przypatrzyć, znów pojawia się niepokój, tym bardziej, że i tutaj można się bez większego trudu dopatrzeć motywu ikonograficznego. Tym razem jest to Szczurołap z Hameln – postać sławna w folklorze krajów niemieckich (oraz anglosaskich, jako Pied Piper). Szczurołap, który nie otrzymał zapłaty za uwolnienie miasta Hameln od plagi szczurów, zemścił się na skąpych mieszczanach, uprowadzając ich dzieci za pomocą tej samej czarodziejskiej fujarki, którą przedtem wywabił szczury z piwnic. Wiele przedstawień ukazuje go, jak prowadzi gromadę malców w nieznane. Niemieckie matki jeszcze na początku ubiegłego wieku straszyły Szczurołapem niegrzeczne dzieci. Czy tamburmajor wiodący ten radosny korowód nie jest jego nowym wcieleniem? Czy ta słitaśna fotografia nie ma w sobie drugiego dna, bardzo niemiłego? Czy ustawienie buławy tamburmajora w takiej pozycji, że wygląda trochę jak penis w stanie półerekcji, to taki sam czysty przypadek, jak cała ta kompozycja?
W tym przypadku stylizacja na jedno z najsławniejszych płócien Vermeera jest tak jednoznaczna, że aż podejrzana. Można zrozumieć, że autor fotografii zamazuje jej podtekst czy paratekst ikoniczny, czyni go nieoczywistym, wzbogacając w ten sposób potencjał znaczeniowy swojego dzieła. Dlaczego jednak czyni go aż tak nachalnie oczywistym? Komentatorzy tego zdjęcia wskazywali przede wszystkim na przesunięcia statusowe i społeczne. Vermeer nie był malarzem elit, ale jego „Czytająca list” prawie na pewno (jeśli coś może być pewne w odniesieniu do tego twórcy) jest przedstawicielką ówczesnych wyższych sfer holenderskiego mieszczaństwa. Wskazuje na to choćby jej otoczenie. Upozowanie na jej wzór młodej kobiety z końca XX wieku, której ubóstwo nie pozwala na kupno ani wynajęcie stałego lokum, stanowi potężny gest w debacie społecznej, którego celem nie jest puste estetyczne uwznioślenie, lecz uświadomienie opinii publicznej, że problemy eksmitowanych młodych matek są obecnie równie istotne dla systemu kulturowego, jak trzysta pięćdziesiąt lat temu istotne było życie duchowe i emocjonalne osób z kupieckiego patrycjatu. Ważne jest też, że twórca tego zdjęcia wybrał wzór ikoniczny tak, aby nie przekroczyć granicy dobrego smaku ani śmieszności – co mogłoby nastąpić, gdyby na przykład upozował swoją modelkę i jej dziecko na wzór „porwania Sabinek” czy „rzezi niewiniątek”.
***
W taki sam sposób można się przyglądać wszystkim pozostałym zdjęciom zgromadzonym w albumie „1001 fotografii, które musisz zobaczyć’. Podobnie jak dobry tekst, dobry obraz mówi dużo więcej, niż może się zdawać na pierwszy rzut oka. Bogactwo obrazów, dostarczane przez tę publikację, przytłacza i domaga się wielu godzin skupionej lektury albo raczej widetury. Od „Widoku z okna w Le Gras” uwiecznionego przez Niépce’a w 1826 roku, po widok oblicza czterdziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych wyświetlony na Empire State Building pod koniec 2016 roku, kiedy wybrał go jego naród; od pierwszych dagerotypów i odbitek albuminowych, po selfie i fotografie z dronów – przechodzimy dzięki tej książce przez dwa ostatnie stulecia dziejów naszej cywilizacji w fotograficznych obrazach.
Fotografie można zatem czytać jak teksty, ale są one trudniejsze w lekturze poprzez złudną łatwość odbioru. Tekst na ogół wymaga wszczęcia pracy mentalnej. Obraz – medium znacznie bardziej pierwotne i naturalne dla ludzkiego umysłu i zmysłu wzroku – stwarza wrażenie, że sam się wykłada patrzącemu, o ile nie jest wykreowany tak, aby manifestacyjnie zaburzać naiwną oczywistość percepcji. Ale w omawianym albumie nawet widz naiwny ma szansę dojrzeć więcej niż powierzchnię tego tysiąca i jednej fotografii, a to dzięki krótkim a treściwym komentarzom do nich, napisanym przez zespół znawców i praktyków przedmiotu. Aluzje i wielopiętrowe nawiązania do dawnych motywów ikonograficznych to wcale nie najtrudniejsza w lekturze warstwa fotografii artystycznej – wystarczy do niej wiedza o tradycji sztuk przedstawiających. Trudniej jest czasem zobaczyć „decydujący moment” Cartier-Bressona albo zauważyć powolne przechodzenie części obrazów z obszaru mimetyzmu i piktorializmu w stronę „czystej formy”, w której to, co przedstawiane, znaczy mniej niż samo przedstawienie.
W omawianej książce widoczna jest dbałość nie tylko o obrazy, ale też o tłumaczenie tekstów, co nie zdarza się regularnie w publikacjach albumowych, w których tekst traktowany bywa jako marginalny dodatek do obrazu. Trafia się w pewnym miejscu usterka: „ewidentnie widać”, zresztą zabawna w kontekście treści książki. Na stronach 792–794 pomieszano fotografie i ich opisy. Tyle w kwestii braków.
A na koniec nie dajemy tym razem nijakiej złotej myśli, lecz zajeżdżony, tutaj w pełni uzasadniony recenzencki frazes: album jest wart swojej ceny.
* Fotografie zaczerpnięte z materiałów wydawniczych.
Książka:
„1001 fotografii, które musisz zobaczyć”, redaktor prowadzący Paul Lowe, przedmowa Fred Ritchin, tłumaczenie Krzysztof Krzyżanowski, Elipsa, Publicat S.A., Warszawa 2018.