Nie ma jednolitych Niemiec, bo Niemcy są różni. Moi rodzice mieszkający w Berlinie jeżdżą razem z przyjaciółmi w weekend do nowej Filharmonii Szczecińskiej – tak jak wielu innych mieszkańców stolicy. Jest dziś nad Szprewą moda na polski design i na kuchnię polską, ale ten pozytywny obraz Polski zasłania cień wojny – już nie II wojny światowej, ale wojny polsko-polskiej.

Podobna wojna toczy się jednak także w Niemczech. Gdyby polscy korespondenci wyjeżdżali częściej poza Berlin, zobaczyliby krajobraz równie silnie podzielonego społeczeństwa. W ostatnim czasie zaszły w moich rodzinnych Niemczech wschodnich zmiany bardzo podobne to tego, co się stało w Polsce. Moja rodzina w Saksonii nie rozmawia w święta o polityce, tak jak i w wielu polskich domach dzisiaj się nie rozmawia o polityce – dlatego że podział na „jednych” i „drugich” jest tak głęboki. Mój ojciec domyśla się, że dzieci jego siostry głosują na Alternatywę dla Niemiec, ale otwarcie o tym nie dyskutują.

W ostatnim czasie zaszły w moich rodzinnych Niemczech wschodnich zmiany bardzo podobne to tego, co się stało w Polsce. Moja rodzina w Saksonii nie rozmawia w święta o polityce, tak jak i w wielu polskich domach dzisiaj się nie rozmawia o polityce – dlatego że podział na „jednych” i „drugich” jest tak głęboki. | Felix Ackermann

I tak jak przeciętny obywatel III RP nie widział na własne oczy innego muzułmanina niż (ewentualnie) Tatara we wsi pod Białymstokiem, to w Saksonii ludzie boją się muzułmanów nie dlatego, że mają związane z nimi negatywne doświadczenia, tylko że muzułmanin jest dzisiaj symbolem obcego, zagrożenia, za którym często ukrywa się lęk przed zagrożeniami, które niesie globalizacja. Muzułmanin – i tu, i tu – zajął w pewnym sensie miejsce, które zostało puste po Żydach.

Inne podobieństwo pomiędzy Polską a byłym NRD to stosunek wielu ludzi do państwa – poczucie bezsilności, domniemanego braku możliwości wpływu na rzeczywistość oraz narastającego braku wiary w możliwość jakiejkolwiek zmiany. Nie jest to irracjonalne poczucie skrajnych ekstremistów politycznych, tylko codzienne doświadczenie wielu obywateli – zarówno w Niemczech, jak i w Polsce – z którego wynika niezadowolenie z funkcjonowania struktur demokratycznych; zarówno na płaszczyźnie lokalnej, jak i narodowej czy europejskiej.

Moja ciocia miała całkiem dobre życie w NRD jako nauczycielka w szkole podstawowej. Jej mąż pracował w urzędzie miasta. Latem wyjeżdżali na cały miesiąc nad morze – namiot, piwo oraz kąpiele – enerdowska wersja all inclusive. Ale czuli się wyobcowani we własnym kraju, narzekali na państwo i nie mieli przekonania, że są jego częścią. Po przemianach 1989 roku moja ciocia nadal pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, a wujek w urzędzie miasta. Latem wyjeżdżali na miesiąc nad morze – namiot, piwo oraz kąpiele – zachodnia wersja all inclusive. Dodatkowo, co roku zimą ciocia jedzie teraz z wnukami do Austrii na narty. Mimo umiarkowanego dobrobytu czują się nadal wyobcowani we własnym kraju, narzekają na nowe państwo w podobnym tonie jak poprzednio na NRD i nie czują się jako obywatele jego częścią.

Przypomina to trochę narzekanie kierowców na korek, w którym właśnie stoją. Nie zdają sobie sprawy, że korek tworzą właśnie oni sami – na co dzień decydując się wsiąść do samochodu. Znam takie korki i z Berlina, i z Warszawy.

W Polsce wiele napisano o próżni socjologicznej jako subiektywnym przekonaniu o braku instytucji pomiędzy szczeblem najniższym i najwyższym, pomiędzy rodziną a narodem. Myślę, że w Saksonii moich przodków można obserwować podobne zjawisko. Na smutną ironię zakrawa fakt, że to właśnie mój dziadek z Wehrmachtu był wśród tych nielicznych w swoim mieście, którzy NRD-owskie państwo po zakończeniu wojny brali poważnie jako projekt społeczny. Kiedy przyglądamy się miasteczku Riesa dwadzieścia lat po jego śmierci, sytuacja społeczna wygląda bardzo podobnie jak w wielu miejscach na Śląsku, gdzie przez lata upadały kolejne zakłady pracy. Kombinat do produkcji stali został zamknięty, spora część mieszkańców wyjechała na Zachód, brakuje młodych, perspektywy są nie najgorsze, ale też nie najlepsze. Polska z perspektywy tej części mojej rodziny jest dzisiaj tak odległym krajem jak dla większości Polaków Białoruś.

Zdaję sobie sprawę z tego, że porównanie byłego NRD z byłym PRL jest obraźliwe, dlatego że większość Polaków uważała siebie za znacznie mniej podporządkowanych Sowietom od NRD-owców. To przecież barak polski był najweselszy w całym obozie socjalistycznym. I prawda jest taka, że to w Polsce miliony dołączyły jeszcze na początku lat 80. do protestów przeciwko partii robotniczej. A w NRD rewolucja kilkuset tysięcy obywateli jesienią 1989 roku odbyła się już na fali przemian, które zaczęły się w Polsce.

Ale co zostało z wielomilionowego ruchu, który zjednoczył się pod symbolami „Solidarności”? Czy ta wojna, która toczy się dzisiaj, nie jest cały czas wojną różnych obozów postsolidarnościowych? I czy ta rozwinięta forma autodestrukcji, w którą całkiem na poważnie Polacy bawią się na oczach zdumionych sąsiadów, jest nadal konsekwencją zniszczeń wojennych? Nie. Jest konsekwencją nieumiejętności dogadania się między sobą samych Polaków. I to dlatego, że tak naprawdę są różni, ale nie uznają siebie nawzajem w tej swojej różnorodności. Dla mnie najbardziej paradoksalnym doświadczeniem z obecnej Polski jest to, że polscy politycy domagają się głośno od całego świata czegoś, czego nie są gotowi dać własnym współobywatelom: uznania.