Kiedy w 1940 roku Joker pojawił się po raz pierwszy na kartach komiksu o Batmanie, nikt nie był w stanie przewidzieć ogromnego sukcesu, który w przyszłości przypadnie w udziale tej kontrowersyjnej postaci. Postaci, która już od chwili „twórczego poczęcia” połączona była ze światem filmu. Scenarzysta Bob Kane i rysownik Bill Finger wzorowali się na Gwynplainie, bohaterze niemej adaptacji powieści Wiktora Hugo o znamiennym tytule „Człowiek, który się śmieje” [1928, reż. Paul Leni] z niezapomnianą kreacją Conrada Veidta (somnambulika Cezara z arcydzieła niemieckiego ekspresjonizmu „Gabinet Doktora Caligari”). Od początku twórcy myśleli o Jokerze jako szalonym umyśle owładniętym zbrodniczymi myślami, którego demoniczny uśmiech został przemocą wyryty na twarzy.
Słynny klaun przez lata ewoluował, wychodząc poza schemat klasycznego antagonisty superbohatera. Stawał się coraz bardziej niejednoznaczny: odbijając w sobie drugą (czy lepiej – ukrytą) naturę Człowieka Nietoperza, przybierał kuriozalną formę jego mrocznego alter ego, skupiającego jak w soczewce lęki samego Bruce’a Wayne’a. Co by było, gdyby Wayne, zamiast zostać Batmanem, poświęcił się zbrodni? Czy sam nie stałby się złoczyńcą pokroju Jokera? Najnowszy film Todda Philipsa dodaje do tych pytań kolejne: czy Joker to w istocie postać na wskroś zła i szalona? Czy powinniśmy się w niej raczej dopatrywać ludzkiej słabości i konsekwencji, jakie może nieść za sobą odrzucenie? Dlaczego to Joker był na przestrzeni lat odbiciem potrzeb i rozterek społeczeństwa? Aż w końcu, dlaczego jest on tak bardzo potrzebny, zarówno nam widzom, jak i samemu Batmanowi, który nigdy nie chciał go przecież unicestwić?
Filmowe odsłony błazna
Na dużym ekranie wizerunek i znaczenie postaci Jokera ulegały zmianie; zawsze stanowiła interpretacyjne wyzwanie dla mierzących się z nią (zazwyczaj wysokiej klasy) aktorów. Choć „demoniczny błazen” pojawił się w produkcji serialowo-kinowej już połowie lat 60. („Batman zbawia świat” z charakterystycznie przerysowaną rolą Cesara Romero), to psychologicznej głębi zaczęła ona nabierać dopiero współcześnie.
Jack Nicholson w „Batmanie” Tima Burtona z 1989 roku nadał tej na pozór komicznej postaci rysy makabryczne – jego Joker to charyzmatyczny, a zarazem drapieżny wizjoner, który pragnie zmienić świat na swoją modłę. Zniekształcona kwasem persona odbijała w groteskowym wyglądzie drzemiące w niej i pozbawione granic „czyste zło”. Mark Hamill, pamiętny Luke Skywalker z pierwszej trylogii „Gwiezdnych wojen”, perfekcyjnie wykreował zaś obłąkańczy śmiech Jokera w animowanym serialu „Batman. The Animated Series”. Rechot Hamilla nie tylko idealnie oddawał szaleństwo Jokera, stał się również jednym z jego głównych znaków rozpoznawczych. Ale to dopiero Heath Ledger wniósł do tej kultowej postaci tragizm, którego brakowało w poprzednich komiksowych adaptacjach. W „Mrocznym rycerzu” Christophera Nolana [2008] Joker jest terrorystą „z krwi i kości”, której powodowane chorobą psychiczną cierpienie jest silnie wyczuwalne. To postać pęknięta – skrzywdzona i zarazem krzywdząca, genialna i szalona. Nagrodzona pośmiertnie Oscarem kreacja Ledgera przysłania postać Batmana granego przez Christiana Bale’a. Joker w jednej z końcowych scen zrównuje nawet działania Batmana do swoich – w końcu Człowiek Nietoperz też działa poza prawem i u podstaw jego działań leży chęć zemsty, motywowana tragiczną śmiercią rodziców zabitych przez opryszków. Do tej tradycji portretowania emblematycznego klauna nie wpisał się zdecydowanie Jared Leto w „Legionie samobójców” Davida Ayera [2016]. Oprócz efektownego, komiksowego wyglądu z budzącymi postrach metalowymi zębami, Leto nie wniósł nic nowego do postaci ekscentrycznego gangstera. Jego czas ekranowy został ograniczony zresztą do epizodu i silnie zespolony z postacią jego urokliwej, lecz niepoczytalnej kochanki (i ofiary), Harley Quinn. „Pan J.” ten filmowy pojedynek zdecydowanie przegrał na rzecz swojej emancypującej się (także w nowej, samodzielniej produkcji) (byłej) dziewczyny.
Dlaczego to Joker był na przestrzeni lat odbiciem potrzeb i rozterek społeczeństwa? Aż w końcu, dlaczego jest on tak bardzo potrzebny, zarówno nam widzom, jak i samemu Batmanowi, który nigdy nie chciał go przecież unicestwić? | Albert Kiciński
Studium szaleństwa
Najnowsze dzieło Todda Phillipsa skupia się na genezie mrocznej legendy komiksowego klauna. Filmowa droga Arthura Flecka w kierunku ostatecznego (samo)zatracenia jest silnie inspirowana opowieścią graficzną autorstwa Alana Moore’a i Briana Bollanda „Batman: Zabójczy żart” [1988]. To właśnie tam przyszły „Książę zła” marzył o tym, aby zostać komikiem, co spotkało się z bolesną klęską; jak sam ironicznie stwierdza – „wystarczy tak naprawdę jeden zły dzień, aby normalnego człowieka uczynić szaleńcem”. Porażka zdeterminowała jego dalsze – i zdecydowanie bardziej znane publiczności – losy. Joker chciał zbawić ludzkość poprzez śmiech, jednakże ostatecznie śmieje się on sam z brutalnej kondycji samoczynnie ujarzmiającego się świata. Świata, który nieustannie poszukuje (czy wręcz generuje) zastępczych opiekunów, bogów, wyzwolicieli. I też świata, w którym ludzie są na tyle zagubieni oraz niepewni siebie i wyznawanych wartości, że paradoksalnie stają się sobą dopiero po przybraniu maski.
Film Phillipsa, reżysera znanego dotychczas przede wszystkim z trylogii „Kac Vegas”, stanowi pewien eksperyment w przesyconych efektami specjalnymi opowieściach o superbohaterach. Bardziej niż z trzymającym w napięciu kinem akcji, mamy tutaj do czynienia z introspekcyjnym dramatem psychologicznym. Arthur Fleck w interpretacji Joaquina Phoenixa to postać na wskroś smutna. Bohater sam o sobie mówi, że nigdy w życiu z niczego się nie cieszył i miewa tylko pesymistyczne myśli; do tego dochodzi traumatyczna przeszłość – bohater był w dzieciństwie maltretowany, ówczesny partner jego matki adopcyjnej przywiązywał go do kaloryfera i bił. Patrząc, jak Fleck boryka się z problemami, nie możemy uciec od współczucia. Zwłaszcza w momentach, kiedy opanowuje go demoniczny śmiech, wynikający z jego bolesnej choroby neurologicznej (po raz pierwszy pojawia się wytłumaczenie dla ironicznej, kontrapunktowej drwiny Jokera). Mężczyzna będący produktem nieczułego społeczeństwa popada w coraz większą paranoję. Phillips wiele sytuacji pokazuje z perspektywy protagonisty, wpychając nas w sytuacje, które tak naprawdę nie mają miejsca poza percepcją szalonego umysłu. Phoenix w detalach świetnie rozgrywa wszystkie rozterki Flecka. Aktor prezentuje widzom – balansujące na granicy jawy i snu, subtelności i szarży – wnikliwe studium ludzkiego szaleństwa; nie tworzy z Jokera karykatury komiksowego złoczyńcy, tylko rysuje postać realistyczną i psychologicznie złożoną. To kreacja wybitna, w której z małych elementów wyłania się jeden z największych antagonistów z bogatego uniwersum DC.
Morderczy klaun staje się natychmiast „bohaterem uciśnionych”, ikoną buntu społeczeństwa będącego na skraju wytrzymałości. Joker okazuje się trybunem ludowym wspólnoty, która nagminnie i bezdusznie skazywała go na ostracyzm. | Albert Kiciński
Joker obrońcą uciśnionych?
Chociaż akcja najnowszego „Jokera” osadzona została na początku lat 80., skupia niczym w soczewce wszystkie bolączki współczesnego społeczeństwa: znajdziemy tu znajome wątki dyktatu mediów, populizmu, przemocy i klasowości. Ukazane w ponurych zdjęciach Lawrence’a Shera Gotham jest tu wręcz miastem upadłym, o czym mówi kandydat na burmistrza Thomas Wayne, ojciec Bruce’a, przyszłego Batmana. Miasto przypomina śmierdzący rynsztok zmagający się ze strajkiem śmieciarzy, plagą szczurów, ciągłymi zamieszkami, cięciami w służbie zdrowia i wyzyskiem biednych przez bogatych. Widać tutaj inspiracje czy wręcz dialog z kinem Briana De Palmy, Sidneya Lumeta czy Martina Scorsesego. Nie bez przyczyny zresztą główny bohater przypomina popadającego w obłędny amok Travisa Bickle’a z „Taksówkarza”, żyjąc w podobnym odrzucającym odmieńców społeczeństwie. Morderczy klaun staje się natychmiast „bohaterem uciśnionych”, ikoną buntu społeczeństwa będącego na skraju wytrzymałości. Joker okazuje się trybunem ludowym wspólnoty, która nagminnie i bezdusznie skazywała go na ostracyzm. Eskalację jego popularności można zilustrować myślą Macieja Gduli, autora „Nowego autorytaryzmu” – ludzkość chorobliwie poszukuje silnej, charyzmatycznej jednostki, z którą będzie mogła się utożsamiać bez względu na czystość rachunku moralnego. Dlatego też tak ciekawa, a zarazem problematyczna jest kwestia identyfikacji z bohaterem w „Jokerze”. Arthur to postać pełna kontrastów, zbudowana nie tylko na szaleństwie, ale też na ludzkich marzeniach i słabościach, początkowo daleka od wyrachowania. Na swój sposób stajemy się tu świadkami przemiany „z ofiary w kata”; jeśli jednak przyjrzymy się uważniej, „Joker” okazuje się przenikliwą opowieścią o zapotrzebowaniu na antybohaterów i dalekim od jednoznacznej oceny mechanizmie ich stwarzania.
Choć filmowy „Joker” jawi się przede wszystkim jako studium szaleństwa i współczesna (uniwersalna) refleksja o „banalizacji zła”, zasygnalizowane zostaje tu także potencjalne antidotum na zaistniały porządek rzeczywistości. Rewolucja przeciwko establishmentowi, która przetacza się przez Gotham, dotyka także Thomasa Wayne’a i jego żonę, którzy giną na oczach małego Bruce’a. Nad ciałami rodziców pozostaje samotnie ich syn, co jak już wiemy, spowoduje egzystencjalną przemianę Wayne’a juniora w Batmana. W przebitkach przemyka śmiech Jokera, który swoją morderczą działalnością wskrzesił rebelię. To, co stanowiło skazę, przemienia się w siłę, znak rozpoznawczy. Jednak ten sam śmiech brzmi równocześnie jak chichot losu, bo oto rozchybotane społeczeństwo stworzyło najpierw Jokera, a później jego pogromcę – Batmana.