Chyba tak jak każdy z mojego kręgu znajomych 13 października o 21.00 łapczywie sczytywałem pierwsze powyborcze wyniki sondaży exit poll. Pierwsza reakcja? Zaskoczenie, że lewica ma tak mało, że PSL tak dużo, i rozczarowanie, że Konfederacja w ogóle weszła do Sejmu. Ale przede wszystkim zawód, że Koalicja Obywatelska (co by złego nie mówić o jej kampanii) dała się tak bardzo wyprzedzić PiS-owi. Jej przegrana, zważywszy na to, że KO łączyła kilka partii i dziesiątki bezpartyjnych działaczy, była dojmująca. Niby zwycięstwo PiS-u można było przewidzieć, ale zawsze miło jest wierzyć, że ci, którzy rządzą, będą czuli oddech rywala na plecach.

Jednak największe emocje wywołały we mnie przemówienia Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, którzy zgodnie podkreślali, że PiS wygrało, pokonawszy krętą ścieżkę, cały czas pod górkę i obrzucane kamieniami. Innymi słowy, wygrało w trudnych warunkach ciągłego rzucania kłód pod nogi przez politycznych oraz ideowych oponentów.

Czy naprawdę PiS-owi było aż tak ciężko? W ostatniej kadencji partia Kaczyńskiego rządziła razem z koalicjantami w komfortowych warunkach. Miała w ręku niemal wszystko: Sejm, Senat, prezydenta, większość instytucji państwowych, spółki skarbu państwa, telewizję publiczną, z której zrobiła tubę propagandową na skalę niespotykaną dotąd w III RP, wreszcie przychylność największej organizacji pozarządowej w Polsce, czyli Kościoła katolickiego. Umożliwiło jej to produkowanie ustaw jak cukierków w trybie dowolnym, często nocnym, swobodne rozmontowanie prokuratury i sądów, eksperymenty z systemem oświaty, „repolonizację” instytucji kultury, dokonywanie dowolnych transferów socjalnych w postaci programów z plusem w nazwie. Jedynym hamulcowym w tym rewolucyjnym pędzie była Unia Europejska, a i to w umiarkowanym stopniu.

Skąd zatem to ciągłe strojenie się w piórka ofiary? Skąd cierpiętnictwo absolutnego zwycięzcy?

W pierwszym odruchu można to zwalić na prawicową psychologiczną differentia specifica, naturalny, romantyczny gen oblężonej twierdzy, który odzywa się również wtedy, gdy twierdzą staje się cała Polska lub – obejmując wzrokiem cały kontynent – niemała część Europy. Słuchając liderów PiS-u i wiodących ideologów obozu rządzącego, można niekiedy odnieść wrażenie, że nawet gdyby prawica zdobyła władzę totalną, wciąż czułaby się prześladowana.

Tę psychologiczną interpretację można uzupełnić o analizę w duchu Realpolitik. Kaczyński z Morawieckim wiedzą, że w kolejnej kadencji nie będzie im tak łatwo spełnić dodatkowych socjalnych obietnic, więc zawczasu się ubezpieczają. Nawet jak wszystko idzie gładko, dobrze jest mieć na podorędziu jakiegoś wroga, na którego będzie można zwalić przyszłe niepowodzenia w razie (niepotrzebne skreślić): załamania gospodarczego, bolesnego politycznego zderzenia ze strukturami UE, nagłego skoku liczby afer w łonie własnego obozu. Dodajmy temu wrogowi ostrzejsze pazury i kły, których nie posiada, przyprawmy siarką, wstrząśnijmy i mamy gotowego Frankensteina, którym możemy straszyć starsze dzieci. To recepta, która była już nie raz z powodzeniem wykorzystywana przez Kaczyńskiego i jego akolitów.

Oprócz dwóch powyższych, istnieje jednak jeszcze trzecie wytłumaczenie prawicowego fenomenu, które w liberalno-lewicowej wojującej bańce zazwyczaj przywołuje się niechętnie. Wymaga bowiem potraktowania serio idei (podkreślam: idei, a nie ideologii), które fundują sposób myślenia prawicowych polityków, prawicowej intelektualnej elity i dużej części prawicowych wyborców. W tym trzecim ujęciu nie kładzie się prawicy na kozetce psychoterapeuty, nie gra się z nią o tron na wielkiej szachownicy, tylko próbuje się zrekonstruować konstytutywne elementy jej światopoglądu; nie tyle po to – uwaga, to ważne: by je racjonalnie przeanalizować i poddać chłodnej krytyce, ale po to, by wyobrazić sobie, co z punktu widzenia zwolennika prawicy jest prawdziwie egzystencjalnym zagrożeniem, a co nośnikiem nadziei, i bardziej świadomie budować odpowiedź na prawicową wersję polityki.

Fot. Max Pixel

W kontekście bieżących politycznych walk brzmi to być może abstrakcyjne, ale wystarczy zejść parę pięter niżej i przyjrzeć się samym wyborcom. Tuż po ogłoszeniu wyników znaczna część moich znajomych dość wrogo odniosła się do tych, którzy przesądzili o miażdżącym zwycięstwie PiS-u. Wyborca partii rządzącej jest w ich ujęciu albo psychotykiem, albo totalnym głupcem, albo w najlepszym przypadku konformistą, który dał się przekupić (w najlepszym – bo takiego w przyszłości najłatwiej przeciągnąć na swoją stronę). Część zwolenników PiS-u zapewne zmieściłaby się w tym trójpodziale. Ja nie odnajduję w nim jednak części członków mojej rodziny, którzy od dłuższego czasu regularnie głosują na PiS, i dość pokaźnego grona moich bardziej konserwatywnych znajomych – przedstawicieli polskiej klasy średniej, wykształconych, nieźle zarabiających, w osobistych kontaktach otwartych i w wielu punktach skłonnych przyznać mi rację.

Słuchając liderów PiS-u i wiodących ideologów obozu rządzącego, można niekiedy odnieść wrażenie, że nawet gdyby prawica zdobyła władzę totalną, wciąż czułaby się prześladowana. | Piotr Kieżun

Dlaczego ci ludzie, skoro są tacy fajni, głosują zatem na PiS? Cienką czerwoną linią, która w wielu sytuacjach mnie od nich odgradza, nie jest ich głupota ani konformizm, lecz głęboka potrzeba ram, które uporządkowałyby im w przejrzysty sposób płynny świat nowoczesności. W dziewięciu na dziesięć przypadków daje im to katolicyzm. Nie Jezus Chrystus, nie Maryja zawsze Dziewica, nie Duch Święty, ani żadne metafizyczne skoki na główkę w stylu Kierkegaarda, ale katolicyzm rozumiany jako forma. Z tej perspektywy nie mają znaczenia wszystkie niekonsekwencje doktrynalne polskich zwolenników prawicy. Jedni mogą patrzeć przychylniej na związki homoseksualne, bo w rodzinie ktoś jest gejem lub lesbijką, drudzy na rozwody, bo właśnie syn się rozwiódł, trzeci mogą chodzić do kościoła tylko w święta i się nie spowiadać, większość być za obowiązującym kompromisem aborcyjnym. Summa summarum wszyscy jednak ochrzczą dzieci, wezmą ślub kościelny, urządzą bliskim katolicki pochówek i zagłosują na PiS, który zapewni, że utrzyma – rozumiane dosłownie i w przenośni – granice.

Granica jest tu być może słowem kluczem. Na początku lat 90. Ryszard Kapuściński pisał o niej w „Imperium” jako o czymś negatywnym: „Granica to stres, nawet – lęk (znacznie rzadziej: wyzwolenie)”. Granica może mieć też jednak pozytywne konotacje. Bez granicy nie ma domu, czterech ścian, które zapewniają nam przytulność, poczucie bycia u siebie, w miejscu, w którym wszelkie reguły są nam znane. Można węziej lub szerzej uchylać drzwi (ba, można je nawet otworzyć na oścież), ale granic domostwa nie można zlikwidować, gdyż to one pozwalają nam zorientować się, czy jeszcze w nim jesteśmy [1].

Otóż, wielu konserwatywnych wyborców PiS-u czuje lub wie, że pomimo czterech lat rządzenia i kolejnej wygranej, stawka w grze jest wyższa, że wszystkie światowe kryzysy radykalizują walkę pomiędzy tymi, którzy granice chcą umacniać, a tymi, którzy chcą je znosić, i że nie jest ona ostatecznie rozstrzygnięta. I choć wahadło zdaje się przechylać na stronę prawicy, wciąż nie jest powiedziane, że obudzimy się w urządzonym przez nią świecie.

W tym sensie wymieniona przez Morawieckiego droga pod górkę nie oznacza tylko werbalnych ataków Koalicji Obywatelskiej. Oznacza całą liberalno-lewicową Europę; również, a może przede wszystkim, w jej wymiarze ideowym. Kaczyński nie tylko nakręca, ale i wyraża w ten sposób obawy znacznej części swojego elektoratu. Realne i z pewnego punktu widzenia nie pozbawione podstaw.

Co z tego wynika? Że wyborcy PiS-u pragną oprócz bezpieczeństwa socjalnego również bezpieczeństwa – excusez le mot – ontologicznego, którego nie zapewnią im niezależne sądy. PiS spełniło już to pierwsze pragnienie i jeśli koniunktura gospodarcza pozwoli, nadal będzie budowało poparcie dla swoich rządów na transferach socjalnych. Te jednak mają na sztandarach wszyscy. Kto uważnie czytał programy wyborcze partii, wie, że wszystkie hojną ręką rozdawały świadczenia i dopłaty oraz zapewniały dostęp do wszelakich usług. Z turbokaptalizmu swój znak rozpoznawczy zrobiła tylko Konfederacja.

Obok partyjnych wojen podjazdowych w postaci demaskowania afer i czekania na gospodarczą wpadkę PiS-u, prawdziwym sprawdzianem sił będzie zatem Kulturkampf – wojna na idee i symbole. Tu nigdy PiS nie poczuje się ostatecznym zwycięzcą, nawet gdyby zgarnęło całą wyborczą pulę, więc póki będzie czuło się politycznie silne, za wszelką cenę będzie starało się umocnić swój obraz świata. Kto wie, czy nie czekają nas teraz najbardziej agresywne spory światopoglądowe w całej III RP z udziałem nie tylko PiS-u i obsadzonych przez niego instytucji, ale przede wszystkim Kościoła katolickiego. Farewell, Kościele otwarty. Farewell, umiarkowani katolicy.

Przed liberałami stawia to nowe wyzwania. Nie wystarczy bowiem parę epitetów, by przekonać do siebie tych wyborców PiS-u, którzy oczekują przede wszystkim, że ich świat za bardzo się nie rozkołysze. Trzeba w wiarygodny dla nich sposób udowodnić, że słowa Kaczyńskiego z 2012 roku „Kościół i jego nauczanie albo nihilizm” – powtarzane także wielokrotnie w ostatniej kampanii i w programie partii – to fałszywa alternatywa. Wymaga to po pierwsze, wyjścia poza sto razy powtarzane frazesy o wartości liberalnej demokracji i zanurzenie się w tym, co niekoniecznie jest liberalnym żywiołem: polskiej historii, polskiej tradycji, polskich kodach kulturowych [2]. Po drugie, umiejętności poruszania się po siatce pojęciowej adwersarza. Po trzecie wreszcie, wyobraźni, która sięga dalej niż do następnych wyborów.

Ktoś może powiedzieć, że to zadania nie dla polityków, lecz dla jajogłowych pożeraczy książek. I tak jest w istocie. Nadbudowa nie zawsze określa bazę, ale ta ostatnia nie może istnieć bez tej pierwszej. Jedno jest więc pewne: nas liberałów, czekają pracowite lata.

 

Przypisy:

[1] O politycznej potrzebie zadomowienia, „czucia się jak u siebie w domu” pisał Tomasz Sawczuk [w:] „Nowy liberalizm. Jak zrozumieć i wykorzystać kryzys III RP”, Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2018.

[2] Próbą liberalnego opisu polityki, uwzględniającego polską historię i polski kontekst, jest książka Jarosława Kuisza „Koniec pokoleń podległości. Młodzi Polacy, liberalizm i przyszłość państwa”, Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2018. We wstępie do książki autor pisze m.in.: „Istnieje pokusa, aby zmieniać wszystko, po to, aby ostatecznie nie zmienić nic. «Na skróty» i w pośpiechu odpowiedzi na nasze bolączki poszukuje się poza krajem. W efekcie polskie problemy z utrzymaniem standardów liberalnej demokracji i rządów prawa chętnie wyjaśnia się kryzysem europeizacji, falą globalnego populizmu, rzekomo rosnącymi nierównościami czy wpływem nowych technologii na życie przeciętnego obywatela. Tymczasem te zjawiska, które na pewno warto wziąć pod uwagę, nie tylko padają na lokalny grunt, ulegają modyfikacji, ale też często się od naszej polskości «odbijają»” [s. 9–10].