Z zainteresowaniem przeczytałem tekst Piotra Kieżuna będący rodzajem ideowej analizy zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości. Tekst ten zasługuje, by podjąć z nim dyskusję w obszernym i szczegółowym eseju. Nie jest to z różnych względów możliwe, dlatego tylko w kilku punktach odniosę się do postawionych przez Kieżuna hipotez, a także dodam pewne ważne moim zdaniem uwagi nieujęte w komentowanym tekście. Sądzę, że brak możliwości dyskusji w długiej formie nie zwalnia z obowiązku podjęcia dyskusji w ogóle. W tak krótkiej wypowiedzi, rzecz jasna, nie sposób uniknąć pewnej powierzchowności.

Czy PiS miało pod górę?

To prawda, że partia Jarosława Kaczyńskiego miała w mijającej kadencji przytłaczającą przewagę polityczną i dostęp do wszelkich możliwych środków sprawowania władzy. Jednak w czasach, gdy wszyscy chcą być ofiarami, ponieważ jest to zwyczajnie skuteczne narzędzie budowania społecznej sympatii, trudno narrację Kaczyńskiego i Morawieckiego po prostu przekierować na wytarte tropy („oblężona twierdza”) psychoanalizy dokonywanej rytualnie od dziesięcioleci – jak nie dłużej – na różnych odcieniach prawicy. Narracyjnie wystarczyło, że opozycja weszła w swoje buty „totalności” oraz że dołączyły się do tego ruchu co większe media komercyjne, postrzegane jako powiązane z interesami międzynarodowych korporacji, by czas rządów PiS-u mógł wyglądać w oczach wyborców tej partii jak przedłużenie rzeczywistości z czasów, gdy Jarosław Kaczyński pozostawał w opozycji i był poddawany temu, co określono mianem „przemysłu pogardy”. Jakkolwiek jestem bardzo krytyczny wobec bonapartyzmu PiS-u w sprawie przejęcia Trybunału Konstytucyjnego czy sposobu przeprowadzania zmian w sądach, to odpowiedź opozycji na te wydarzenia w postaci „polityki ulicy i zagranicy” nie zostawiła zbyt dobrego wrażenia. Szczególnie „polityka zagranicy”, którą uważam za niedopuszczalną, bardzo łatwo pozwoliła na wejście dominującej partii – niezależnie od błędów opozycji, ponoszącej jako strona rządząca odpowiedzialność za wplątanie Polski w wewnętrzny kryzys instytucjonalny i zewnętrzny konflikt z instytucjami UE – w rolę ofiary. Ironicznie trzeba zapytać, kto by tego w polskiej polityce nie wykorzystał. Bez aktywnej „partii zagranicy” byłoby to dużo trudniejsze.

Sojusz Kościoła i partii?

Uważam, że niezniuansowany schemat narracyjny o sojuszu Kościoła katolickiego z Prawem i Sprawiedliwością jest jednak zbyt dużym uproszczeniem. Zdaję sobie sprawę, że to dość wygodna i użyteczna politycznie, a także często spotykana opinia, nie tylko liberalna. Jednak chciałbym zwrócić uwagę na kilka wybranych, podważających ją wydarzeń mających miejsce w czasie mijającej kadencji. Przynajmniej w trzech ważnych dla Kościoła sprawach mieliśmy do czynienia z napięciem pomiędzy biskupami a PiS-em i to napięcie – w związku z niektórymi obietnicami partii Kaczyńskiego – było nawet większe, niż bywało w czasach rządów PO, która nie wciągała do swojej agendy kwestii podnoszonych przez opinię katolicką.

Jarosław Kaczyński zwykle używa metody dość prostego szantażu wobec katolików – mówi, że dopóki rządzi PiS, nie będzie przesunięcia w lewo w sprawach fundamentalnych z perspektywy katolickiej agendy. Jednocześnie żadnej z tych spraw nie instytucjonalizuje, ponieważ oznaczałoby to dla niego oddanie katolickich kart w politycznej grze, którą prowadzi. | Tomasz Rowiński

Zatem przede wszystkim trzeba wymienić kwestię prawnej ochrony życia osób nienarodzonych. Konflikt ten ma już charakter dwustopniowy, ponieważ zarówno propozycja całkowitego zakazu aborcji, jak i późniejsza inicjatywa zniesienia istniejącej w ustawie o ochronie życia przesłanki eugenicznej, nie zostały podjęte przez PiS. Drugie napięcie miało miejsce, gdy abp Gądecki i abp Polak publicznie skrytykowali najpierw działania rządu wobec Trybunału Konstytucyjnego, a potem styl reformy sądów. Wreszcie trzecie napięcie dotyczyło sprawy uchodźców wojennych i korytarzy humanitarnych, który to pomysł wspierany przez Kościół został zignorowany przez rząd – jeszcze wtedy – Beaty Szydło.

Można by wymienić także inne przykłady niepasujące do opowieści o wspólnym marszu rządu i Kościoła. Relacje pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Kościołem dobrze wyrażają przemówienia lidera PiS-u, jak to w Trzciance w zeszłym roku czy niedawne zawierające głośne stwierdzenie o „nihilizmie poza Kościołem” (na co zresztą krytycznie zareagował abp Polak). Jarosław Kaczyński zwykle używa metody dość prostego szantażu wobec katolików – mówi, że dopóki rządzi PiS, nie będzie przesunięcia w lewo w sprawach fundamentalnych z perspektywy katolickiej agendy. Jednocześnie żadnej z tych spraw nie instytucjonalizuje, ponieważ oznaczałoby to dla niego oddanie katolickich kart w politycznej grze, którą prowadzi.

Zresztą, w większości sytuacji woluntaryzm/decyzjonizm jest zasadą polityki pisowskiej. Zatem, kiedy Beata Mazurek, rzeczniczka partii, mówiła, że PiS jest partią katolicką, nie było podstaw, by w to wierzyć i jak sądzę mało kto w to wierzy. Sądząc po ówczesnych reakcjach, może najbardziej w to wierzy liberalna opozycja lub też tylko udaje taką wiarę, co jest jej po prostu na rękę. Trudno to jednoznacznie ocenić, ale słyszałem słowa jednej z liberalnych posłanek, że to PiS forsuje całkowitą ochronę życia. Jaki to ma związek z rzeczywistością? Kto zna przebieg spraw i dzieje politycznej aktywności Kaczyńskiego w tej sprawie, mógł się tylko uśmiechnąć gorzko na takie narracyjne dictum lub taką polityczną wiedzę. To, że PiS umiejętnie podgrzewało emocje przed wyborami za pomocą konfliktowania społeczeństwa wokół marszy środowisk politycznego ruchu homoseksualnego, tym bardziej nie czyni z partii Jarosława Kaczyńskiego partii katolickiej. Partia, którą moglibyśmy nazwać katolicką, co do zasady postępowałaby zapewne przez całą kadencję w duchu stanowiska biskupów, w tych miejscach, gdzie wyrazili oni publicznie sprzeciw wobec PiS-u. Nie dlatego, że to stanowisko biskupów, ale dlatego, że dobrze wyraziło ono katolicką postawę wobec życia, instytucji i roztropnego uniwersalistycznego solidaryzmu. Tymczasem PiS było głównie zainteresowane podgrzewaniem atmosfery. Gdyby tak nie było, policja reagowałaby na podpadające, co najmniej pod kategorię wykroczeń, naruszenia wartości konstytucyjnych mające miejsce podczas marszy równości. Chodzi choćby o ochronę obywateli przed demoralizacją. Zwykłe stosowanie prawa studziłoby emocje wszystkich uczestników wydarzeń, jednak tego nie robiono, ponieważ nie przyniosłoby to korzyści w bieżącej rozgrywce przedwyborczej.

Partia, którą moglibyśmy nazwać katolicką, co do zasad postępowałaby zapewne przez całą kadencję w duchu stanowiska biskupów, w tych miejscach, gdzie wyrazili oni publicznie sprzeciw wobec PiS-u. […] Tymczasem PiS było głównie zainteresowane podgrzewaniem atmosfery. | Tomasz Rowiński

Katolicka forma i PiS?

W związku z powyższym postawiłbym hipotezę, że związek pomiędzy katolickością i głosowaniem na PiS zmniejszał się razem ze wzrostem zaangażowania obywatela i wyborcy w katolicką formę. Przy czym rozumiem tu „formę” szerzej niż Piotr Kieżun – nie tylko jako rytuał społeczny dający bezpieczeństwo – ale jako katolicką racjonalność stawiającą wyżej realizację określonych zasad niż któryś ze społecznych konformizmów. Jeśli Konfederacja, która przez cały okres kampanii wyborczej znajdowała się pod kreską, ostatecznie wylądowała sporo ponad nią, to sądzę, że w znacznej mierze stało się tak dlatego, że premier Morawiecki niemal tuż przed wyborami poszedł do katolickiego tygodnika, jakim jest „Gość Niedzielny”, i postanowił tam wychwalać zalety „kompromisu aborcyjnego”. Temat szeroko rozszedł się w mediach i premier ze swoją partią dostali żółtą kartkę od tej części wyborców, dla których jest to kwestia kluczowa. Może nie jest to bardzo duża grupa, ale wystarczająca, aby zapewnić Konfederacji wejście do Sejmu, a PiS-owi odebrać komfortową większość.

Rzecz jasna sprawa nie jest zerojedynkowa, to były trudne wybory dla katolików. Wielu zagłosowało na PiS czy Koalicję Polską, ponieważ o ich decyzji zadecydowały inne wady Konfederacji. Na wielu zadziałał szantaż Kaczyńskiego, niejednego przekonał Antoni Macierewicz, mówiący w TV Trwam, że sprawę ochrony życia podsuwają źli ludzie chcący zniszczyć PiS – ot, zwykłe okoliczności politycznego żywiołu. Zatem sądzę, że katolicy traktujący katolicyzm nie tylko „formalnie”, ale jako formę swojego życia, mieli raczej skłonność do zachowania nonkonformistycznego i odpłynięcia od PiS-u lub, owszem, poparli tę partię, ale w ramach jakiejś bardziej skomplikowanej strategii wyborczej.

Elektorat PiS-u nie jest dziś bierny, nie wydaje się także, by był bardzo wystraszony, raczej wygląda na zdecydowany i coraz bardziej ośmielony. Walczy o uznanie, zgadza się na przełamywanie instytucji, domaga się dobrobytu, chce swoich zasad, słowem, emancypuje się. | Tomasz Rowiński

PiS i emancypacja?
PiS gra na licznych fortepianach i nie ma prostych szablonów, które by tłumaczyły sukces tej partii. Z całą pewnością partia Kaczyńskiego, sam Kaczyński i ludzie jego otoczenia nauczyli się sprawnie korzystać z technologii politycznych, nieustannie ankietować nastroje społeczne i reagować odpowiednio do otrzymywanych wyników. Nie odrzucam też w całości hipotezy Piotra Kieżuna o potrzebie „bezpieczeństwa ontologicznego”, ale zdaje mi się, że nie można jej przeceniać.

Jeśli spojrzymy na rozkład poparcia dla PiS-u w mniejszych miastach czy w polskim „interiorze”, to słuszne wydaje się zapytać, czy trafniejszym słowem niż „bezpieczeństwo” nie będzie „emancypacja”. Zaskakuje mnie, jak wielu ludzi na prowincji, w rozmowach o polityce, wciąż powraca do Balcerowicza, choć to nie jest dziś żadnej element narracji PiS-u. PiS i jego polityka oznacza dla tych ludzi przełamanie bezalternatywności narracji transformacyjnej, w której stali się Polską B, a czasem i C, Polską ludzi niezaradnych, strukturalnie straconych. Ci wyborcy w większości nie traktują PiS-u jako quasi-religijnego wybawienia, ale nieco instrumentalnie jako siłę, która nie negując, a nawet doceniając ich drogę i styl życia, umożliwiła im partycypację w rencie rozwojowej państwa oraz dała sprawiedliwszy udział w dobru wspólnym. PiS rzecz jasna mocno podkręciło emocje związane z ich stylem życia, często będącym w opozycji do wielkomiejskiego liberalnego mieszczaństwa. Jednak nawet w tym aspekcie można zobaczyć ruch emancypacyjny, tej nieco przyduszonej przez wielkomiejską cywilizację prowincjonalnej Polski, niechętnej (niekoniecznie w skonceptualizowany sposób) liberalnej xeromodernizacji po roku 1989. A przynajmniej niechętnej narracjom tych elit, które zdominowały język polityki do roku 2015.

Rzecz jasna, Jarosław Kaczyński też do tych elit należy, jednak wykazał wiele sprytu, będąc raczej człowiekiem patriotycznej lewicy (inteligenckie tradycje PPS), w poszukiwaniu elektoratu, gdy sam znalazł się na politycznym marginesie. W latach 2005–2006 to się nie udało, ponieważ PO skuteczniej przechwyciło głosy nadziei na przebudowę sceny politycznej po aferze Rywina. Udało się dopiero później, gdy rozwój ekonomiczny Polski i jednocześnie rozwarstwianie się społeczeństwa w dwóch planach – zamożności i kultury – zaczęło podnosić falę społecznej frustracji. W tej perspektywie PiS jest partią rewolucyjną, która podjęła pałeczkę nieuniknionej — we wciąż żywym swoimi tradycjami narodzie — zmiany i krytyki dotychczasowego etapu tworzenia nowego niepodległego państwa. Zresztą – choćby tylko retoryczne – odwołania do suwerenności i podmiotowości wskazują na ten emancypacyjny charakter PiS-owskiej oferty, niezależnie co o nim myślimy.

Można oczywiście pozostać na stanowisku bardziej esencjonalistycznym i powiedzieć, że to wszystko, o czym tu mowa, nie jest żadną emancypacją, ponieważ emancypacja wiąże się tylko z określonymi propozycjami ideowymi. I wtedy pozostaniemy na poziomie opisu elektoratu PiS-u jako poszukującego bezpieczeństwa na przykład przeciw wolności i postępowi. Jednak w ten sposób wrócimy w stare koleiny i chyba mało zrozumiemy z „rewolucji IV RP”. Tymczasem elektorat PiS-u nie jest dziś bierny, nie wydaje się także, by był bardzo wystraszony, raczej wygląda na zdecydowany i coraz bardziej ośmielony. Walczy o uznanie, zgadza się na przełamywanie instytucji, domaga się dobrobytu, chce swoich zasad, słowem — emancypuje się.