W przedstawieniu „Mocy przeznaczenia” Giuseppe Verdiego w Deutsche Oper Berlin pod batutą Jordiego Bernàcera i w reżyserii Franka Castorfa postulat kompozytora w swej podstawowej formie został spełniony: większości solistów, mimo incydentalnych niedoskonałości technicznych, niezbyt pomocnego dyrygenta i specyficznej inscenizacji udało się stworzyć bardzo przekonujące postaci właśnie dzięki muzycznemu zrozumieniu materii utworu.
Zarówno pod względem aktorskim, jak i wokalnym świetna była Jelena Maksimowa obsadzona jako Cyganka Preziosilla. Brzmiała lekko, ale kiedy było trzeba, z łatwością przebijała się przez towarzyszący jej chór i pozostałych solistów. Popisowe fragmenty jej partii, jak „Al suon del tamburo” i „Rataplan” podała w efektowny sposób, pełen niuansów dynamicznych i z doskonale wyartykułowanym tekstem. Jednocześnie panowała nad barwą, a skrajne rejestry nie wydawały się u niej oderwane od średnicy. W jej przypadku sugestia Verdiego została więc zrealizowana z nawiązką, bo zadbała nie tylko o wyraz, na którym tak bardzo zależało kompozytorowi, lecz także o znakomitą technikę.
Frapująco wypadli też mnisi – Brat Melitone i Ojciec Gwardian. Wcielający się w postać Melitone Misha Kiria dysponuje bardzo dźwięcznym, mocnym, a zarazem plastycznym głosem, który wystarczyłby mu do zbudowania roli środkami czysto wokalnymi, baryton jednak dodatkowo zrobił z niej w najlepszym sensie brawurowy wyjątkowy popis aktorski. W roli Gwardiana wystąpił Marco Mimica, który w szerszej świadomości słuchaczy zaistniał w 2013 roku po konkursie w Cardiff. Choć czasami można by mu zarzucić pewną niedokładność, trudno było oprzeć się ogólnie dobremu wrażeniu, jakie robi ten bas-baryton w sensie wyrazowym; nie bez znaczenie była także przykuwająca uwagę barwa jego głosu. Wygląda na to, że Gwardian ma szansę zostać jedną z najatrakcyjniejszych ról w jego repertuarze.
Siri jako Leonora zdawała się koncentrować w sobie cały smutek tej opery, aż można by wziąć ją za główną postać „Mocy…”. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski
María José Siri (Leonora), od kilku lat obecna na ważnych scenach operowych, chyba właśnie osiągnęła swoje głosowe optimum. To jedna z tych śpiewaczek, do których słuchacz musi mieć trochę cierpliwości, zwykle bowiem potrzeba jej czasu, żeby się rozśpiewać, ale kiedy już to zrobi, efekty są satysfakcjonujące. Zaczęła więc średnio – jakby szukając sobie miejsca w przestrzeni akustycznej teatru – ale z numeru na numer czuła się coraz pewniej. Siri dysponuje obecnie typowym głosem lirico spinto o dobrze zbudowanej średnicy, choć słychać, że może on ewoluować w stronę głosu bardziej dramatycznego, co wyraźnie ujawniło się w jej wykonaniu arii „Pace, pace, mio Dio” z IV aktu. Kluczowym momentem jej interpretacji były sceny klasztorne w drugim akcie – z wyczuciem modulowała głos, zwracała uwagę dopracowanym frazowaniem i ładnie brzmiącym piano. W duecie z Gwardianem w dobitny sposób ujawniła się odwaga i konsekwencja Siri, która z zasadnych powodów – głównie wyrazowych – śpiewała w swoim tempie nie ulegając dyrygentowi próbującemu forsować sztywne tempo. Ciekawie było obserwować ten pojedynek w którym śpiewaczka wykazała się nie tylko konsekwencją, ale i daleko lepszym wyczuciem dramaturgicznym niż Bernàcer. Dzięki temu Siri jako Leonora zdawała się koncentrować w sobie cały smutek tej opery, aż można by wziąć ją za główną postać „Mocy…”.
Pierwszoplanowe role tej opery to jednak Don Carlo i Don Alvaro; powierzono je odpowiednio Markusowi Brückowi i Russellowi Thomasowi. Brück to śpiewak związany głównie ze sceną DOB; obdarzony jest sporym temperamentem aktorskim pozwalającym mu głęboko wniknąć w psychologię postaci. Dzięki temu wykreował wręcz idealnie zdegenerowanego Don Carla. Koncepcja reżyserska Franka Castorfa zakładała, że to właśnie Carlo jest centralną postacią tego spektaklu, co w dużej mierze jest spójne z muzyką Verdiego. Wykonujący tenorową partię Alvara Thomas wykazał się myśleniem strategicznym i wiedział jak rozłożyć akcenty w swojej partii, żeby przykuć uwagę publiczności. W duetach Carla z Alvarem, które są hitami tej opery, między wykonawcami panowała równowaga i wzajemne zrozumienie, mimo kompletnie innego podejścia do muzyki cechującego obu śpiewaków.
Uwaga Verdiego o akceptacji pewnych niedociągnięć technicznych dotyczyła jedynie śpiewaków, ale w przypadku najnowszej produkcji Deutsche Oper wyglądało na to, że takie myślenie rozciągnięto na dyrygenta Jordiego Bernàcera. Tyle że w przypadku szefa orkiestry to tak nie działa – nie wystarczy rozumieć treści, jeśli nie potrafi się jej czytelnie przekazać muzykom. Partytura „Mocy…” obfituje w częste, radykalne zmiany nastrojów – stanowi wieloelementową mozaikę numerów muzycznych, rekompensujących po części nieco dziurawą fabułę tej opery i jej braki dramaturgiczne. Słowem: może być czymś bardzo atrakcyjnym, o ile dyrygent skorzysta ze wskazówek zawartych w partyturze i dołoży do nich swoją koncepcję. Niestety, Bernàcer nie wyzyskał wielu szans, jakie daje to dzieło, ani umiejętności dobrych, choć specyficznych solistów, oraz z zasady co najmniej dobrze przygotowanego Chóru i Orkiestry DOB.
W dużych scenach zespołowych Bernàcer tracił w dużej mierze panowanie nad aparatem wykonawczym, za to, jakby dla wyrównania, w momentach bardziej kameralnych kurczowo trzymał się tempa, przez co nie dawał solistom „robić muzyki”. Mimo to wiele fragmentów zabrzmiało dobrze – właśnie dzięki tym ostatnim. Nigdy dotąd nie mieliśmy jednak w Deutsche Oper tak silnego wrażenia, że dyrygent jest zupełnie nie na swoim miejscu. Najwyraźniej stanął przed zadaniem przewyższającym jego wyobraźnię estetyczną albo (oraz?) zdolności przywódcze. A i tak w tej produkcji posłużono się, co dość powszechne, zmodyfikowaną przez kompozytora wersją „Mocy przeznaczenia” z 1869 roku, krótszą i bardziej skondensowaną dramaturgicznie niż pierwotna, która powstała w 1862 roku na zamówienie opery w Petersburgu.
A może Castorf stosuje wybieg, który jest tak awangardowy, że zdążył się już porządnie zestarzeć, a da się zwięźle określić jako postmodernic: zaszantażować widza nadmiarem tropów tak, żeby poczuł się zobowiązany coś z nich wyłuskać i zinterpretował spektakl za reżysera. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski
Inscenizacja Franka Castorfa także spełnia zacytowane na początku teatralnomuzyczne „równanie” Verdiego – tyle że z przeciwnym znakiem. Technicznie reżyser wydaje się mieć opanowane wszystkie środki, ale trudno powiedzieć, czemu ma służyć stosowanie ich tylu naraz. Może inscenizator wzoruje się na granej przez Goldie Hawn Elise ze „Zmowy pierwszych żon”, która oskarżona o brak uczuć, odpowiada: „I’m an actress! I have all of them!” i próbuje udowodnić to samo w odniesieniu do swoich pomysłów. A może Castorf stosuje wybieg, który jest tak awangardowy, że zdążył się już porządnie zestarzeć, a da się zwięźle określić jako postmodernic: zaszantażować widza nadmiarem tropów tak, żeby poczuł się zobowiązany coś z nich wyłuskać i zinterpretował spektakl za reżysera.
Castorf umieścił akcję „Mocy…” w warunkach hiszpańskiej wojny domowej w latach 30. XX wieku, rewolucji – czemu nie, takie przekontekstowienia potrafią tchnąć nowe życie w stare fabuły. W gruncie rzeczy jednak miejsce akcji traci na znaczeniu wobec bezładu urywanej, wielowątkowej narracji, okraszonej regularnymi, przydługimi wystąpieniami kogoś w stylu indiańskiego szamana, który oddaje się tajemniczym obrzędom – łączącym elementy chrześcijańskie z wierzeniami animistycznymi w sposób równie synkretyczny co syntetyczny.
Szczególną i najtrudniejszą do wybaczenia wadą inscenizacji „Mocy przeznaczenia” jest podkreślanie absurdów będących słabymi punktami libretta, co także przeszkadza odbiorcom w przeżyciu wzruszenia samą muzyką, zwłaszcza w finale opery. Dodatkowo Castorf upstrzył libretto inkluzjami z innych tekstów, wypowiadanych przez bohaterów spektaklu w różnych językach, które luźno odnoszą się do treści prezentowanej w warstwie symbolicznej, a potrafią ciągnąć się całymi bardzo długimi minutami, podczas których całe napięcie muzyczne „siada”. Być może celem Castorfa jest właśnie udaremnienie słuchaczom przeżycia przez rozproszenie uwagi za pomocą tych wszystkich zabiegów? Zarówno jego doświadczenie w reżyserowaniu, jak i konsekwencja w mnożeniu pomysłów chyba wykluczają nieświadomość reżysera, że właśnie tak może to zadziałać.
Castorf, jak dotąd mający niewielkie doświadczenie z operą, nie doszacował jednak umiejętności śpiewaków, których zaangażowano do tej produkcji, jeśli chodzi o siłę przekazywania emocji, czyli tego, w co Verdi tak głęboko wierzył i na co kładł szczególny nacisk w przypadku wykonania „Mocy przeznaczenia”. Mimo sporego chaosu i horror vacui królujących na scenie solistom w wielu miejscach udało się przebić z do słuchaczy przekazem, zwłaszcza uczuciowym, i ostatecznie choć happy endu, oczywiście, nie było, to w dużej mierze wokalna moc przeznaczenia zwyciężyła nad teatralną niemocą przeinaczenia.
Opera:
„La Forza del Destino” [„Moc przeznaczenia”]
Wersja mediolańska z 1896 roku
Muzyka: Giuseppe Verdi
Libretto: Francesco Maria Piave, Antonio Ghislanzoni
Dyrygent: Jordi Bernàcer
Kierownik chóru: Jeremy Bines
Soliści: María José Siri, Elena Maximova, Jelena Maksimowa, Markus Brück, Russell Thomas, Marko Mimica, Misha Kiria, Amber Frasquelle, Padraic Rowan, Michael Kim, Gyung Gil Kim
Reżyser: Frank Castorf
Chór i Orkiestra Deutsche Oper Berlin
Deutsche Oper Berlin, 28 września 2019