Tak jak we wrześniu przez polskie media przetacza się fala materiałów o zbyt ciężkich plecakach krzywiących kręgosłupy młodych Polaków, tak przez chińskie przelewa się podobna fala utyskiwań na przeładowany program i nieludzką presję, której ofiarami padają nieletni Chińczycy.
Oba zjawiska – namacalne i dotkliwe, jak listopadowe deszcze, zdawały się należeć do kategorii zjawisk przykrych, acz niemożliwych do zlikwidowania. Dźwigałam brzemię ja, dźwiga na wątłych ramionach i mój syn. W Chinach od dekad dorośli narzekają na nadmiar nauki, a dzieci znajomych harują równie ciężko jak górnicy na przodku – zajęcia dodatkowe po szkole, do północy prace domowe, w weekendy – rozpusta! Godzina gry na komputerze w przerwie od nauki.
Nie jest to bynajmniej subiektywne wrażenie mamuś ciumciających nad krzywdą bąbelka – chińskie dzieci naprawdę spędzają masę czasu, odrabiając prace domowe i przygotowując się do egzaminów końcowych, zwłaszcza gaokao, odpowiednika naszej matury. Według danych chińskich władz oświatowych przeciętny chiński uczeń spędza nad lekcjami średnio trzy godziny dziennie, co nawet dwukrotnie przewyższa średnią światową. Raporty OECD [Organization for Economic Cooperation and Development] potwierdzają ten smutny fakt – w 2017 roku szanghajski uczeń kuł najdłużej na świecie – tygodniowo 13,8 godzin, podczas gdy na przykład polski – 6,6, a fiński – 2,8. Ponad 80 procent chińskich uczniów nie jest w stanie skończyć prac domowych przed 23, co sprawia, że są permanentnie niewyspani i zmęczeni. Od kilku lat w chińskich mediach pojawiały się głosy nawołujące do zmian i poprawy losu uczniów – chińska szkoła wymaga naprawdę dużo i wysysa siły i radość życia z każdego dziecka. Powszechne problemy ze zdrowiem, popsuty wzrok, depresje, a nawet samobójstwa nastolatków, które ze swoimi przeciętnymi zdolnościami nie były w stanie sprostać wymaganiom rodziców i nauczycieli, regularnie stawały się przedmiotem ogólnonarodowej dyskusji. Wszyscy byli zgodni – trzeba to zmienić, to nie może dalej tak wyglądać.
I rzeczywiście, w tym roku, o dziwo – rzeczywiście zaczęło się coś zmieniać. W różnych chińskich prowincjach i miastach lokalne kuratoria zaczęły ogłaszać zalecenia dla szkół i nauczycieli, w których dokładnie wyliczają, co można, a czego nie można. Niektóre zalecenia brzmią dość ogólnie, na przykład szkoła musi zapewnić dzieciom odpowiedni czas na odpoczynek między lekcjami, nie wolno zadawać prac domowych na weekendy, ferie i wakacje, dzieci muszą wystarczająco dużo spać, nie wolno dokładać zajęć dodatkowych, należy ograniczyć liczbę sprawdzianów i nie przesadzać z poziomem trudności. Inne zaś bardzo konkretne – dzieci nie powinny odrabiać lekcji po 21.00 (szkoła podstawowa) i 22.00 (szkoła średnia); nie wolno w klasach upubliczniać list z ocenami i list rankingowych. Generalnie – mniej, lżej, krócej.
Szkoły podeszły do zaleceń poważnie – na forach pojawiły się wpisy zszokowanych rodziców o nauczycielach sprawdzających, czy w plecakach nie ma książek na kursy popołudniowe, czy też rozdających kartki z pytaniami – do której wczoraj się uczyłeś? O której wstałeś dzisiaj rano? Czy chodzisz na zajęcia dodatkowe? Jakby tego było mało – skończyło się przynoszenie ocen do domu i zniknęła bezcenna możliwość zbesztania potomka: Tylko 89 procent? Który byłeś w klasie? Dopiero piąty! Wstyd mi przynosisz!
Wiatr zmian w chińskim szkolnictwie – postulowany od dekad! – w końcu się pojawił i momentalnie wywołał nie oklaski, ale burzę z piorunami. Chińscy rodzice masowo (w pewnej ankiecie online na pytanie, czy popierasz zmiany w szkołach, prawie 90 procent odpowiedzi było negatywnych) uznali, że owszem, dzieci mają ciężko, ale nie tędy droga. Zmniejszono obciążenia szkolne, ale po pierwsze – nie w całym kraju i nie w każdej szkole, a po drugie – nikt nie pisnął o zmianach w systemie egzaminowania i rekrutacji na studia. Przytomnie zauważają, że w ten sposób dzieci ze szkół z poluzowanym rygorem zostaną z tyłu i przepadną w niekończącym się wyścigu – o dobre liceum, o dobre studia, o dobrą pracę. Odpowiedzialni rodzice jedynaka (dominująca liczba potomków w chińskich rodzinach) nie dopuszczą przecież do tego, żeby dziecko przegrało życie. Zmniejszanie obciążeń w szkole odebrali jako przerzucenie obowiązków edukacyjnych na rodzinę, a zakaz zajęć dodatkowych i wypytywanie dzieci o to, co robią w domu, jako nadmierną ingerencję. I można być pewnym, że zacisną zęby i znajdą pieniądze na płatne zajęcia i korepetytorów, dzieci może i będą mniej pracować w szkole, ale muszą przecież przygotować się do egzaminów, na których nikt nie doda im punktów za proste plecy i zdrowe oczy.
Póki nie zmieni się sposób rekrutacji na wyższe etapy edukacji i na studia, zmiany w chińskich szkołach, generalnie właściwe i respektujące naturalne potrzeby dzieci, nie przyniosą pożądanych efektów. Chińscy rodzice, choćby ze strachu, będą cisnąć i wymagać, bo gdy punkt startowy nie jest identyczny dla wszystkich, spodziewają się najgorszego i wiedzą, że luz w dzieciństwie może skończyć się gorzkim płaczem w dorosłości.