Pytanie o to, jak pokonać partie populistyczne, zadają sobie na świecie tysiące osób – od polityków, przez obywateli, po dziennikarzy i politologów – w każdym z krajów, w których tego rodzaju partie dochodziły do władzy. Przypomnijmy, zgodnie z relatywnie prostą i przejrzystą definicją zaproponowaną przez politologa Jana-Wernera Müllera partia populistyczna to taka, która ma dwie podstawowe cechy: antyelitaryzm łączy z antypluralizmem.
Mówiąc prościej, to środowisko polityczne, które nie tylko twierdzi, że reprezentuje zwykłych ludzi w starciu z „elitami”. Takie deklaracje składa wielu polityków. Populista dodaje jednak, że to on i tylko on jest prawdziwym głosem „Ludu”. A w związku z tym każda inna partia lub każdy inny podmiot (gazeta, sąd, organizacja pozarządowa), który ma inne niż populista zdanie, jest automatycznie „wrogiem Ludu” i jako taki nie może być uznany za partnera do dyskusji. Zgodnie z tą optyką partie populistyczne nie mają przeciwników politycznych – mają wyłącznie wrogów. Z tego też powodu populiści czują się uprawnieni do naginania lub łamania reguł, bo przecież te zostały ustanowione przez dawne elity tylko po to, by bronić starego porządku.
Zgodnie z definicją Müllera populistą z pewnością będzie na przykład premier Węgier Viktor Orbán, prezydent Turcji Recep Erdoğan i USA – Donald Trump, czy „nasz” Jarosław Kaczyński.
Przeciwstawienie się takiej opowieści, w której partia rządząca mianuje się prawdziwym i jedynym reprezentantem Ludu, nie jest łatwe. Dotychczasowe doświadczenia z różnych krajów pozwalają jednak na wyciągnięcie kilku wniosków. Bardzo klarownie przedstawił je amerykański politolog Yascha Mounk w książce „Lud kontra demokracja” wydanej niedawno przez „Kulturę Liberalną”.
W tym miejscu ważne rozróżnienie: „pokonanie populistów” to coś więcej niż wygranie wyborów. Warto o tym pamiętać. W Polsce nawet sukces kandydata opozycji w wyborach prezydenckich nie musi oznaczać końca problemów naszej demokracji. Owszem, prezydent może wetować zagrażające systemowi ustawy. Ale jeśli nie będzie miał nic pozytywnego do zaproponowania, będzie wyłącznie siłą negatywną, hamulcem, który prędzej czy później przestanie działać, a populiści z tej czy innej partii wrócą do władzy.
W Polsce nawet sukces kandydata opozycji w wyborach prezydenckich nie musi oznaczać końca problemów naszej demokracji. Owszem, prezydent może wetować zagrażające systemowi ustawy. Ale jeśli nie będzie miał nic pozytywnego do zaproponowania, stanie się wyłącznie siłą negatywną, hamulcem, który prędzej czy później przestanie działać, a populiści z tej czy innej partii wrócą do władzy. | Łukasz Pawłowski
Dlatego, pisze Mounk, „jeśli nie chcemy, żeby każde pogorszenie koniunktury albo każde potknięcie kandydata głównego nurtu stanowiło zagrożenie dla istnienia demokracji liberalnej, to musimy zająć się strukturalnymi czynnikami, które leżą u podstaw poparcia dla populistów” [1]. Jakie to czynniki i co w związku z nimi trzeba zrobić?
Po pierwsze, poważne reformy gospodarcze, przywracające wiarę obywateli w możliwość poprawy ich bytu oraz zmniejszające szeroko rozumiane nierówności. Każda demokracja wymaga pewnego poziomu wspólnoty obywatelskiej – u jej podstaw leży przecież założenie, że głos każdego z nas wart jest tyle samo, a wybory większości należy uszanować. Trudno utrzymać owo poczucie wspólnoty, gdy rozmaite grupy obywateli żyją w zupełnie oddzielnych światach.
Nie chodzi tu wyłącznie o nierówności ekonomiczne, które w Polsce – w odróżnieniu na przykład od Stanów Zjednoczonych – nie są jeszcze tak duże. W naszym przypadku ważniejsza jest, moim zdaniem, równość szans mierzona na przykład dostępem do dobrej edukacji, ochrony zdrowia czy chłonnych rynków pracy. Ta ostatnia jest wypadkową wielu czynników – od dobrego transportu publicznego przez publiczną opiekę nad dziećmi, po dostępność lokali mieszkalnych. Z tych wszystkich powodów obecna polityka rządu, wywołująca – o czym już pisaliśmy na tych łamach – zjawisko drugiej fali prywatyzacji jest ogromnym zagrożeniem dla naszej demokracji.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/11/27/pawlowski-pis-polska-solidarna-prywatyzacja/” txt1=”Nadchodzi druga fala prywatyzacji” txt2=”Czytaj tekst Łukasza Pawłowskiego” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/10/Pawlowski_pixabayTT-768×576-550×413.jpg”]
Zapaść jakości usług publicznych prowadzi nie tylko do ucieczki co zamożniejszych Polaków do prywatnych szkół, żłobków, przedszkoli czy przychodni. W dłuższej perspektywie doprowadzi do tego, że wyrośnie nam całe pokolenie o bardzo specyficznych doświadczeniach życiowych – bogatszych, którzy nigdy nie mieli kontaktu z usługami publicznymi i swoimi mniej zamożnymi współobywatelami.
Tworzenie się zamkniętych baniek społecznych zagraża demokracji. A za rządów Zjednoczonej Prawicy granice między bańkami stają się coraz wyraźniejsze i trudniejsze do przekroczenia. Innymi słowy PiS dzieli Polaków nie tylko retorycznie – na lepszy i gorszy sort – ale także jak najbardziej realnie. Partie opozycyjne i ich kandydaci na prezydenta nie mogą tego zjawiska ignorować.
Po drugie, Mounk pisze, że partie głównego nurtu muszą przywrócić do łask pojęcia państwa narodowego. Nie znaczy to bynajmniej, że ma to być państwo wyjęte z radykalnie prawicowej retoryki, czyli oddzielone granicznym murem od swoich sąsiadów, ksenofobiczne, wrogie migrantom i najlepiej samowystarczalne. Wręcz przeciwnie – to właśnie podzielane poczucie przynależności do jednego państwa, poczucie współobywatelstwa może być tym, co utrzyma razem nasze coraz bardziej zróżnicowane etnicznie społeczeństwa i stworzy podstawę do międzyludzkiej solidarności. Politycy liberalni oraz lewicowi, muszą przestać patrzeć na państwo podejrzliwie, ponieważ dla większości ludzi to właśnie państwo jest w życiu politycznym najważniejszym punktem odniesienia.
Na ten sam problem zwracał uwagę inny amerykański politolog, Mark Lilla. W swojej książce „Koniec liberalizmu, jaki znamy” Lilla podkreśla, że błędem amerykańskich liberałów było dzielenie obywateli na coraz mniejsze grupki społeczne, z których każda domagała się uznania dla swojej odrębnej tożsamości. Białe kobiety, ciemnoskóre kobiety, lesbijki, czarnoskóre lesbijki, geje, Latynosi, osoby transpłciowe, Amerykanie azjatyckiego pochodzenia itd. Każda z tych grup była uznawana za odrębny podmiot, a politycy chcieli do niej dotrzeć z odmiennym, skrojonym pod jej potrzeby przekazem.
Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że każda z tych grup ma swoje specyficzne problemy i specyficzne doświadczenia. Problem w tym, że różnicując swój przekaz i dzieląc elektorat, politycy głównego nurtu przestali mówić o tym, co nas wszystkich łączy. Tak bardzo koncentrowali się na ofercie dla czarnych lesbijek, białych robotników czy mieszkającej na przedmieściach klasy średniej, że zapomnieli powiedzieć, co ci ludzie mają ze sobą wspólnego i dlaczego powinni przejmować się swoim losem. Oto największy grzech odmiany liberalizmu, którą Lilla nazywa „liberalizmem tożsamości”.
Kluczem do zasypania tych podziałów i odbudowania poczucia wspólnoty jest jego zdaniem pojęcie obywatelstwa.
„Liberalizm tożsamości relegował słowo «my» na dalekie obrzeża dyskursu politycznego”, pisze Lilla. „Jednak na dłuższą metę bez tego słowa liberalizm nie ma przyszłości. W przeszłości liberałowie wzywali nas do wprowadzenia równych praw i chcieli, abyśmy to my poczuwali się do solidarności z ludźmi w gorszym położeniu i pomagali im. «My» to punkt wyjścia do wszystkiego” [2]. W innym miejscu przekonuje, że „liberalna polityka nie może istnieć bez świadomości «my» – tego kim jesteśmy jako obywatele i jakie powinności mamy wobec siebie nawzajem” [3].
Polskie społeczeństwo nie jest oczywiście tak zróżnicowane jak amerykańskie, ale to nie znaczy, że diagnoza Lilli zupełnie do naszej rzeczywistości nie przystaje. Także u nas partie głównego nurtu muszą się zastanowić, jak przekonać do siebie zarówno dobrze zarabiającego geja ze stolicy, konserwatywnego prawnika z miasta powiatowego, samotną matkę mieszkającą na wsi czy górnika, który obawia się utraty pracy. Jest jasne, że wszystkich przekonać się nie da, ale potrzebny jest przekaz, który pozwoli przedstawicielom różnych grup zmieścić się pod jednym politycznym dachem. Przeciwstawianie sobie poszczególnych części społeczeństwa na dłuższą metę do niczego dobrego nie doprowadzi. Część polityków, jak się wydaje, zaczyna dostrzegać ten problem.
Obecna polityka rządu, skutkująca – o czym już pisaliśmy na tych łamach – zjawiskiem drugiej fali prywatyzacji jest ogromnym zagrożeniem dla naszej demokracji. | Łukasz Pawłowski
„My jako lewica chcemy pokazać, że te same wartości, które są ważne dla nas, w dużej części są też ważne dla prawej strony. […] My również możemy mówić o godności człowieka, o tym, że Polacy zasługują na szacunek. Możemy mówić, że chcemy bronić rodzin i że rodzina jest dla nas ważna”, mówiła w rozmowie z „Kulturą Liberalną” nowo wybrana posłanka Lewicy Magdalena Biejat. I krytykowała przedstawianie rywalizacji politycznej w kategoriach „zderzenia cywilizacji”, czyli Polski postępowej z zacofaną, rozumnej z głupią, wierzącej z niewierzącą.
Oczywiście można twierdzić, że poszukiwanie wspólnego mianownika między różnymi grupami wyborców to naiwne pięknoduchostwo. Na dłuższą metę jednak demokracja nie utrzyma się wśród ludzi, którzy uważają, że nic ich ze sobą nie łączy.
Po trzecie, Mounk pisze o konieczności lepszej i bardziej rygorystycznej regulacji działania tak zwanych nowych mediów. Nie chodzi tu o proste nawoływanie do cenzury obraźliwych czy nieprawdziwych informacji rozprzestrzenianych za pośrednictwem portali społecznościowych. Umiejętność oceny wiarygodności źródeł lub jej sprawdzenia, zdolność do krytycznej oceny podawanych informacji, wreszcie chęć konfrontowania ze sobą innych punktów widzenia – to dla obywatela współczesnej demokracji umiejętności absolutnie podstawowe. Instytucje państwowe mogą liczyć, że obywatele nabędą je sami. Mogą też im w tym aktywnie pomóc, zwracając uwagę na różnice między opiniami a faktami oraz ucząc choćby najprostszych technik weryfikowania informacji podawanych w przestrzeni publicznej. Kolejnym dobrym krokiem do zasypania tych podziałów byłaby też propozycja odbudowy prestiżu i zaufania do mediów publicznych. Szczególnie w Polsce, gdzie w ciągu ostatnich czterech lat zostały one całkowicie zdewastowane.
To znów kwestia utrzymania choćby minimalnego poczucia wspólnoty. Możemy nie zgadzać się między sobą w ocenie i interpretacji rozmaitych faktów. Dobrze by jednak było, gdybyśmy zgadzali się chociażby w tym, co jest faktem, a co nie.
***
Oczywiście propozycje Mounka nie wyczerpują problemów, z jakimi mierzą się przeciwnicy partii populistycznych. Znaczenie poszczególnych kroków, które należy podjąć, różni się też zapewne w różnych częściach świata. Wszystkie one stanowią jednak dobry punkt wyjścia do dyskusji nad tym, jak naprawdę pokonać populistów. Bez takiej refleksji nawet zwycięstwo w wyborach tego czy innego kandydata opozycji nie rozwiąże problemów naszej liberalnej demokracji.
Przypisy:
[1] Yascha Mounk, „Lud kontra demokracja. Dlaczego nasza wolność jest w niebezpieczeństwie i jak ją ocalić”, przeł. Katarzyna Gucio, Biblioteka Kultury Liberalnej, Warszawa 2019, s. 236.
[2] Mark Lilla „Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości”, przeł. Łukasz Pawłowski, Biblioteka Kultury Liberalnej, Warszawa 2018, s. 144.
[3] Mark Lilla, „Koniec liberalizmu…”, s. 29.