Okres PRL-u coraz częściej powraca w różnych opracowaniach jako okres kreatywnych rozwiązań i dobrego stylu, co nadaje mu swoisty wdzięk w naszych współczesnych „plastikowych” czasach. Praca Agaty Szydłowskiej, opisująca, jak kształtowano style życia za pomocą kolorowych czasopism, jest ciekawym przykładem tego typu publikacji.
„Kolorowe czasopisma” to oczywiście w tym wypadku skrót myślowy oraz serdeczny eufemizm, którym określa się dość zgrzebnie robione, choć bardzo poczytne w tamtych czasach czasopisma – takie jak słynny „Przekrój”, „Przyjaciółka”, „Ty i Ja”, „Kobieta i Życie”. Wydawane były bowiem na niskiej jakości papierze, operowały ograniczoną gamą kolorów, no i oczywiście pod względem doboru treści dusiły się w gorsecie cenzury i partyjnej propagandy, choć też zdarzało im się je twórczo obchodzić. W tych ograniczonych warunkach powstawały pisma, które czytała co tydzień cała Polska i które wiele lat pozostawały jednym z głównych mediów, kształtujących gusta Polaków. Agata Szydłowska usiłuje uchwycić ich fenomen i odmalowuje po kolei historię każdego z nich (najdłużej pochyla się nad „Przekrojem”), opowiadając o ich powstaniu, rozwoju, a w przypadku niektórych tytułów – jak choćby luksusowego magazynu „Ty i Ja” – również o ich końcu.
Historie pism opowiedziane są przez Szydłowską z eseistyczna swadą w dużej mierze przez losy ludzi z nimi związanych. Autorka nie unika anegdot. Bardzo dużo miejsca poświęca Marianowi Eilemu, który przez lata szefowania „Przekrojowi” starał się, jak tylko mógł, stronić od polityki. Do dziwactw, ale też do jednego z elementów przemyślanej strategii należy zaliczyć fakt, że dla świętego spokoju nigdy nie pozwalał pisać o mięsie (które w okresie PRL-u było towarem deficytowym). Dla świętego spokoju, bo istniało ryzyko, że jakiś działacz partyjny z Centrali mógłby przyczepić się do pisma za wzbudzanie niezdrowych nastrojów. Popularność „Przekroju” powodowała, że krakowski tytuł był pod stałą obserwacją. Pomagało mu nieco strategiczne oddalenie jego krakowskiej redakcji od stolicy, będące efektem tyleż przypadku, co konsekwencji historycznych (w Krakowie po wojnie ostały się działające maszyny drukarskie). Pozwalało ono całej redakcji w spokoju przygotowywać kolejne numery. W książce znajdziemy też bardzo barwnie odmalowaną postać szarej eminencji „Przekroju”, czyli Janiny Ipohorskiej, która była autorką doskonałych i do dziś funkcjonujących określeń, np. „wdzianko” czy „dieta cud”, a także zgrabnych haseł reklamowych. Do tych ostatnich zaliczyć można zdanie włożone w reklamie piwa Okocim w usta kota i kocicy, które mówią: „Jak się pobierzem, to się Okocim”.
W gospodarce niedoborów był to jeden z kluczowych motywów – umieć zrobić coś z niczego, na przykład palto z koca albo sandały ze sznurka. Wszystko zgodnie z najbardziej aktualnymi trendami modowymi prosto z Paryża. | Wojciech Kacperski
Pomimo tego, że okres, o którym pisze Szydłowska, to lata tuż powojenne, w których wciąż żywe były traumy śmierci bliskich oraz zniszczenia kraju, książka utrzymana jest w pogodnym tonie. Autorka stara się oddać w ten sposób nastrój panujący na stronach kolorowych czasopism i pokazać, że ich pozytywny przekaz miał również za zadanie zmotywować Polaków do odnowy kraju. Po wprowadzeniu realnego socjalizmu, w czasopismach dominowała figura kobiety zaangażowanej w budowę nowego państwa. Ważnym elementem ich misji było także – co podkreśla Szydłowska – promowanie czytelnictwa i przeciwdziałanie analfabetyzmowi. Pod tym względem najważniejszym tytułem była „Przyjaciółka”, której teksty były rozmyślnie pisane prostym językiem. Wiele jej czytelniczek uczyło się czytać razem z następnymi numerami pisma. Ważnym elementem tego oraz wielu innych pism skierowanych do kobiet była stała rubryka z listami od czytelniczek, w której można było znaleźć porady prawne, kulinarne, a także psychologiczne – cieszyła się ona ogromną popularnością, a redakcja co tydzień otrzymywała stosy listów.
Misja, którą miały kolorowe pisma Polski Ludowej, nie polegała jednak tylko na tworzeniu nowego obywatela czy też propagowaniu czytania. W sposób bardziej mieszczański kształtowały również style życia bardzo różnych grup społecznych. W czasach, gdy nie było telewizji, „Przekrój” i jemu podobne czasopisma były jedyną platformą, dzięki której czytelnicy mogli się dowiedzieć, co wypadało nosić na Zachodzie, jakie były tam modne prądy intelektualne, jakie zwyczaje są niepożądane.
Do klasyków należą już działy, znajdujące się zarówno w „Przekroju”, jak i w „Modzie i Życiu Praktycznym” (późniejsza „Kobieta i Życie”), w których znaleźć można było teksty poświęcone modzie. W „Przekroju” wyżywały się w takim dziale Janina Ipohorska i Barbara Hoff, które za pomocą opowiadań o przygodach „Lucynki i Paulinki” przekazywały obywatelom wiedzę na temat mody oraz dobrego wychowania. W „Modzie i Życiu Praktycznym” znaleźć można było całe przepisy wraz z rysunkami, jak własnoręcznie wykonać ubranie. W gospodarce niedoborów był to jeden z kluczowych motywów – umieć zrobić coś z niczego, na przykład palto z koca albo sandały ze sznurka. Wszystko zgodnie z najbardziej aktualnymi trendami modowymi prosto z Paryża. Wpływ takich rubryk był przemożny. Kiedy na łamach działu „Moda” pojawiał się wizerunek chustki wiązanej na głowie na wzór Grace Kelly czy Brigitte Bardot, już po dwóch tygodniach obserwowano podobnie wiązane chustki na głowach warszawianek.
Jako pismo trafiające do klasy średniej oraz inteligencji „Przekrój” mógł sobie pozwolić na grę z czytelnikiem. Ten ostatni doskonale rozumiał bowiem wszystkie jej najdrobniejsze smaczki, które przechodziły przez siermiężne tryby administracji cenzorskiej. | Wojciech Kacperski
„Przekrój” był w tym czasie polskim oknem na świat, jednak musiał tę rolę pełnić w odpowiedni sposób. Utrzymywał więc wszystko w aurze świadomego żartu, po to tylko, żeby kreatywnie ominąć cenzurę. Ciekawostki obyczajowe z Zachodu, plotki, sensacyjne wiadomości przemycano na łamach tygodnika, opatrując je komentarzem typu „posłuchajcie, jaka to ohyda”. Jako pismo trafiające do klasy średniej oraz inteligencji „Przekrój” mógł sobie pozwolić na grę z czytelnikiem. Ten ostatni doskonale rozumiał bowiem wszystkie jej najdrobniejsze smaczki, które przez swą subtelność miały szansę przejść przez siermiężne tryby administracji cenzorskiej.
Książka Szydłowskiej to ciepła, sentymentalna opowieść o bardzo ciemnych czasach PRL-u, oglądanych przez pryzmat kolorowych pism. Ten sentymentalny ton autorki może oczywiście drażnić, jednak gdy ogląda się okładki opisywanych czasopism, ich rozkładówki czy zastosowane w nich rozwiązania graficzne, ówczesna dbałość o detal doprawdy zachwyca i można się tej książce dać ponieść. Były to rzeczywiście przemyślnie zaprojektowane magazyny, do których ilustracje rysowali najlepsi rysownicy, a okładki nierzadko projektowali najlepsi polscy projektanci tamtych czasów.
Interesującym wątkiem książki są rozważania na temat inspiracji estetycznych ówczesnych grafików (moda na retro, surrealizm, na czele z wszędobylską łapką z wysuniętym wskazującym palcem). Otóż autorka stwierdza, że liczne elementy, które zostały wykorzystane przez ówczesnych ilustratorów, stanowiły estetyczny pomost pomiędzy trudnym okresem powojennym a estetyką ukształtowaną w czasach przed pierwszą wojną światową, który to czas dla wielu był okresem spokoju, szczęścia i względnej stabilizacji. To stwierdzenie robi się szczególnie ciekawe z chwilą, gdy zestawimy je z faktem, że dziś inspiracją dla wielu twórców są lata 90., które sporej części społeczeństwa mogą kojarzyć się z okresem rodzenia się nowej Polski i optymizmu.
Czy z zestawienia tych dwóch epok da się wysnuć jakąś ogólna regułę? Czy w czasach niepewności zwracamy się ku sposobom obrazowania, które kojarzą się nam z okresem, w którym z nadzieją patrzyliśmy w przyszłość? Szydłowska daje nam w wielu miejscach swojej książki możliwość spojrzenia na nasze czasy z perspektywy dawnych czasopism. I to jest najciekawsza lekcja płynąca z tej pracy.
Książka:
Agata Szydłowska, „Paryż domowym sposobem. O kreowaniu stylu życia w czasopismach PRL”, wyd. Muza, Warszawa 2019.