We wtorkowych wyborach demokraci odbili republikanom stanową legislaturę Wirginii i po raz pierwszy od wielu lat mają nad tym stanem pełną kontrolę – i to oni będą wytyczać okręgi wyborcze po przyszłorocznym spisie powszechnym. Mało kto o tym pamięta, ale to właśnie stanowe legislatury ustalają granice okręgów wyborczych, zazwyczaj tak nimi manipulując, żeby zmaksymalizować wynik swojej partii za pomocą tak zwanego gerrymanderingu. Efekt – nie brak stanów, w których republikanie zdobywają procentowo mniej głosów niż demokraci, ale mają większość miejsc przypadających na ten stan w Izbie Reprezentantów.
Ważnym, nawet jeśli głównie symbolicznym sukcesem są wyniki wyborów gubernatora Kentucky. W tym solidnie republikańskim stanie, mateczniku Mitcha McConnella, lidera Partii Republikańskiej w Senacie, który pod aparycją ospałego żółwia kryje naturę Imperatora Palpatine’a, wygrał demokrata. O włos pokonał urzędującego gubernatora, którego Trump wspierał z całych sił, jeżdżąc do Kentucky co chwila, ostatni raz na dzień przed głosowaniem. Republikanie kontrolują wprawdzie wszystkie inne urzędy w tym stanie, więc nowy gubernator wiele nie zdziała, ale jego wygrana pokazuje, że samo wsparcie Trumpa już nie wystarcza – nawet na Południu.
Czy wśród Demokratów jest ktoś, kto potrafi porwać za sobą tłumy, bo mówi „słucham was”, „jestem waszym człowiekiem”, bo oferuje atrakcyjną wizję przyszłości? | Piotr Tarczyński
Pytanie brzmi – jakie to ma znaczenie dla przyszłorocznych wyborów? Tu zła wiadomość dla lewego skrzydła demokratów, bo nasuwa się wniosek, że z republikanami wygrać można pod warunkiem, że wystawi się kandydatów tak zwanych „umiarkowanych”, którzy są w stanie przejąć większość wyborców „niezależnych” (to taki dziwny rodzaj ludzi, którzy po trzech latach Trumpa wciąż nie są pewni, czy wolą jego, czy któregoś demokratę), a nawet część rozczarowanych republikanów „starego typu”. Czyli że wygrywa się raczej Joe Bidenem niż Elizabeth Warren czy Berniem Sandersem.
Czy jednak rzeczywiście? Badania opinii publicznej nie dają w tej kwestii jasnej odpowiedzi, a nawet dają odpowiedzi sprzeczne.
Ankiety przeprowadzane w skali kraju na wyborcach „niezależnych” pokazują, że każdy z demokratycznych kandydatów przegania Trumpa i to o solidne kilkanaście procent: Biden o 18, a Sanders i Warren o 16. Czyli nie jest tak, że na widok lewicowych demokratów niezależni z trwogą uciekają ku Donaldowi. Do tego czołowi demokraci biją też Trumpa w sondażach ogólnokrajowych i to bez względu na to, czy reprezentują lewe, czy centrowe skrzydło partii.
Z drugiej strony, sondaże w kluczowych stanach, które zdecydowały o wyniku wyborów w 2016 roku (między innymi Wisconsin, Floryda, Michigan, Pensylwania), pokazują, że Trump przegrałby tam z umiarkowanym Bidenem, ale wygrał z lewicową Warren. Czyli niby znowu argument dla centrystów – gdyby nie to, że socjalista Sanders poradziłby sobie lepiej niż „kapitalistka do szpiku kości” Warren, choć zgodnie z tą logiką powinien być na szarym końcu, bo jest kandydatem najbardziej radykalnym.
Reczy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy porówna się przepływy elektoratów między demokratycznymi kandydatami – drugim wyborem dla zwolenników Warren nie jest wcale ideologicznie pokrewny jej Bernie, ale senatorka Kamala Harris. Z kolei dla zwolenników Berniego alternatywą nie jest Warren, ale… Biden! Być może wchodzi tu w grę zwykły seksizm (na przykład 40 procent zwolenników Bidena uważa, że ubiegające się o prezydenturę kobiety „nie są sympatyczne”), a może coś jeszcze innego.
Co więc z tego wynika? Że nic nie wiadomo, na dwoje babka wróżyła, „na świntego Hieronima jest dysc abo go ni ma”. Ale – jeśli miałbym pokusić się jednak o jakąś próbę analizy – widać, że podział na „lewicowe skrzydło” i „centrowe skrzydło” jest znacznie mniej istotny, niż się wydaje. Jasne, wygodniej operować takimi pojęciami, sam tak robię, ale jak przychodzi do praktyki, to okazuje się, że w wyborze kandydata generalnie chodzi chyba o coś więcej niż tylko o poglądy na opiekę zdrowotną i wysokość podatków. I nie jest to chyba też mityczna „wybieralność” rozumiana jako „bycie sympatycznym”.
Trzy lata temu Trump nie zdobył nominacji dlatego, że był „sympatyczny”. Nie zdobył jej też dlatego, że wygrał którąś z republikańskich frakcji – konserwatyści skupili się wokół senatora z Teksasu Teda Cruza, umiarkowani wokół gubernatora Johna Kasicha. Trump wygrał, bo zdołał przekonać do siebie większość „niezależnych”, ale przede wszystkim odnalazł całą grupę wyborców, do których przemówił na zupełnie innym poziomie.
Czy wśród demokratów jest ktoś, kto potrafi porwać za sobą tłumy, bo mówi „słucham was”, „jestem waszym człowiekiem”, bo oferuje atrakcyjną wizję przyszłości? Po stronie „centrystów” (tu akurat użyjmy tego podziału) na pewno nie jest to Joe Biden, niestety. Za to kimś takim próbuje być „burmistrz Pete” Buttigieg – 37-letni, do niedawna kompletnie anonimowy, burmistrz miasta South Bend w stanie Indiana. I rzeczywiście ostatnio rośnie w sondażach. Lepiej z tym po stronie progresywnej, która z definicji stawia nie na kontynuację, lecz na transformację – a taka wizja znacznie bardziej porywa ludzi. I choć senatorka Elizabeth Warren porywa tłumy i ciężką pracą wysunęła się na prowadzenie, to jednak prawdziwych „wyznawców” ma tylko Bernie Sanders. Pytanie tylko, czy to wystarczy do zdobycia partyjnej nominacji.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore, Flickr.com