Zjednoczonemu Królestwu udało się jednak ustalić spójną wersję wydarzeń. Boris Johnson nakłonił niesprzyjający mu parlament do rozpisania nowych wyborów, które odbędą się 12 grudnia. W ciągu ostatnich miesięcy premier zjednoczył Partię Konserwatywną w swojej wizji brexitu. Jeśli uda mu się wygrać nadchodzące wybory, co jest bardziej niż prawdopodobne, może z powodzeniem wyprowadzić kraj z Unii i zdominować brytyjską politykę na następną dekadę.
Jego szansa na sukces opiera się na dwóch czynnikach. Johnson zmienił najstarszą partię polityczną na świecie w dumne wcielenie populizmu. Ale w formie, która jest znacznie bardziej umiarkowana niż skrajnie prawicowy wariant, który triumfuje od Włoch po Stany Zjednoczone.
Premier Johnson jak mantrę powtarza, że brytyjska polityka jest definiowana przez starcie dwóch głównych sił. Z jednej strony znajduje się oderwana od zwykłych ludzi elita, tak oddana swoim lewicowo-liberalnym wartościom, że z chęcią anulowałaby decyzję brytyjskich wyborców. Z drugiej strony są zwykli ludzie, którzy głosowali na brexit w heroicznej próbie powstrzymania dominacji elity. Podstawową obietnicą Johnsona jest właśnie pomoc szlachetnemu ludowi w zwycięstwie nad skorumpowaną elitą.
Od czasu objęcia urzędu Johnson wykorzystuje tę narrację do delegitymizowania każdej niezależnej instytucji, która mu się sprzeciwia. Nazywając konserwatystów „Partią Ludu”, podważył legitymację sądów, mediów, a nawet samego parlamentu. Na zjeździe Partii Konserwatywnej mówił, że „wyborcy mają więcej do powiedzenia w «Jestem celebrytą» [brytyjskie reality show – przyp. YM] niż w Izbie Gmin”. Wypowiedzi wtórował głośny śmiech i aplauz zebranych.
Jedynym możliwym wytłumaczeniem jest to, że w brexicie nigdy tak naprawdę nie chodziło o interes państwa. Dla jego zwolenników brexit miał być przede wszystkim narzędziem zniszczenia obecnego establishmentu. | Yascha Mounk
Pomaga to rozwikłać kwestię, która w przeciwnym wypadku byłaby niezrozumiała. A mianowicie, w jaki sposób Boris Johnson zjednoczył większość Partii Konserwatywnej za swoją wizją brexitu? I to pomimo faktu, że umowa, którą zaproponował parlamentowi, jest bardzo podobna do propozycji Theresy May, która przez tych samych posłów została odrzucona zaledwie kilka miesięcy temu.
Umowa, którą wypracowała Theresa May, nie dawała żadnej ze stron dobrego powodu, aby ją poprzeć. Ci, którzy chcieli zachować bliskie stosunki między Wielką Brytanią a UE, uważali, że May szkodzi przyszłości gospodarczej kraju, proponując opuszczenie jednolitego rynku. Ci, którym zależało na zdecydowanym zerwaniu więzi z Europą, uważali, że Wielka Brytania pozostanie nadmiernie przywiązana do zasad ustanawianych w Brukseli. Obie strony obawiały się, że podpisanie umowy May będzie skutkowało tym, że kraj straciłby swoje wpływy związane z członkostwem w UE, a jednocześnie nie zyskałby swobody decyzji, która mogłaby być efektem opuszczenia Wspólnoty bez umowy.
[promobox_publikacja link=”https://www.motyleksiazkowe.pl/nauki-polityczne/38561-lud-kontra-demokracja-9788395321030.html” txt1=”Biblioteka Kultury Liberalnej” txt2=”<strong>Yascha Mounk </strong><br>Bunt ludu” txt3=”39,20 zł” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/11/619c6b-lud-kontra-demokracja-421×600.jpg”]
Umowa, do której Johnson przekonał partyjną większość, ma podobne wady. Zawiera więcej szczegółów na temat tego, w jaki sposób Irlandia Północna będzie mogła nadal cieszyć się bezproblemowym handlem z Republiką Irlandii bez odcięcia się od Zjednoczonego Królestwa. Ale to oznacza, że Wielka Brytania będzie musiała w przyszłości uchwalać kluczowe przepisy zgodnie ze wzorem z Brukseli albo cierpieć z powodu ceł, które mogłyby poważnie zaszkodzić jej gospodarce. Z punktu widzenia interesu państwa aprobata propozycji Johnsona przez większość posłów, którzy sprzeciwili się porozumieniu z maja, jest zaskoczeniem.
Jedynym możliwym wytłumaczeniem jest to, że w brexicie nigdy tak naprawdę nie chodziło o interes państwa. Dla jego zwolenników brexit miał być przede wszystkim narzędziem zniszczenia obecnego establishmentu. Ubierając swoje, dość ugodowe wobec Brukseli stanowisko w populistyczny język, Johnson zagwarantował sobie, że projekt ostrej krytyki elit będzie realizowany również po podpisaniu umowy.
Johnson pokazuje teraz, że polityczni przedsiębiorcy mogą, nawet w tak zróżnicowanym kraju, jak Wielka Brytania, odnieść sukces, łącząc populizm ze względnym umiarkowaniem zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i kulturowym. | Yascha Mounk
Sam Johnson jest w dużej mierze produktem brytyjskiej klasy politycznej, która obecnie popadła w niełaskę. Ale podobnie jak inni przedstawiciele establishmentu, od Jarosława Kaczyńskiego w Polsce po Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych, zasłynął w polityce, atakując świętości lewicowo-liberalnej ortodoksji. Umowa, którą przedstawił parlamentowi, była tylko przypudrowaną wersją tej, którą po ciężkich negocjacjach udało się wywalczyć premier May, ale retoryka, którą zastosował od czasu objęcia urzędu, zmieniła się diametralnie. Bez skrupułów stosował populistyczny język i publicznie potępiał tradycyjne instytucje od parlamentu po Sąd — pokazał, że postrzega brexit jako początek, a nie koniec rewolucji kulturalnej w Wielkiej Brytanii.
Gdy brexit przestanie być wszechogarniającym tematem brytyjskiej polityki, Johnson prawdopodobnie przybierze tą samą postawę wobec innych obszarów życia politycznego. W formie pozostanie zdecydowanym populistą. W treści, może prowadzić stosunkowo umiarkowaną politykę.
Jego stanowisko w kilku kluczowych decyzjach zdaje się potwierdzać tę metodę. Po latach cięć publicznych wydatków znacznie zwiększył inwestycje w wielu dziedzinach, od nakładów na policję po edukację. I chociaż czasami używał obraźliwego języka wobec mniejszości, to podjął zdecydowane kroki, aby zaprosić do Wielkiej Brytanii kolejnych wysoko wykwalifikowanych imigrantów. Wycofał się z przepisów ustanowionych przez swoją poprzedniczkę i uchwalił zapis o przydzielaniu dwuletnich wiz pracowniczych studentom, którzy ukończyli licencjat w Zjednoczonych Królestwie. Czy ta niecodzienna kombinacja to przepis na sukces?
Prognozowanie wyniku wyborów nigdy nie jest łatwą sprawą. W Wielkiej Brytanii gdzie większościowy system polityczny może zapewnić partiom, które zdobędą 30-35 procent głosów, znaczną większość w parlamencie, jest to jeszcze bardziej ryzykowne. Ale obecnie wydaje się, że Johnson ma doskonałą pozycję do zdobycia parlamentarnej większości w grudniu, a być może nawet zdominuje brytyjską politykę przez kolejne lata.
Po części zawdzięcza to po prostu szczęściu. Opozycja jest pogrążona w beznadziejnym chaosie, a Partii Pracy przewodzi najbardziej niepopularny lider w najnowszej historii. Trzy lata po referendum laburzyści nadal nie mają jednoznacznego stanowiska w sprawie brexitu. Liberalni Demokraci, którzy zostali poważnie osłabieni w ostatnich wyborach, prawdopodobnie zdobędą poparcie tej części elektoratu, która zdecydowanie opowiadają się za pozostaniem w Unii. Przy podzielonej lewicy torysi mają tym większe szanse na dobry wynik.
Ale jeśli Johnson wygra w grudniu, będzie to również efekt tego, że znalazł sposób na okiełznanie populistycznego gniewu, jednocześnie nie strasząc kluczowych grup wyborców. Jego populistyczny styl pozwala mu wykorzystać argumenty, którymi posługuje się Partia Brexitu i skonsolidować swoje poparcie na prawej stronie brytyjskiej sceny politycznej. A jego stosunkowo umiarkowana polityka oraz doświadczenie popularnego burmistrza w bardzo zróżnicowanym pod każdym względem Londynie, sprawia że nie wzbudza on tego samego strachu i nieufności wśród mniejszości etnicznych lub religijnych, jak skrajni prawicowi populiści w rodzaju Trumpa.
W rozdrobnionym systemie politycznym to połączenie może nadać Johnsonowi dominującą pozycję na następną dekadę.
Populizm to sposób myślenia o polityce, który może być znacznie bardziej elastyczny ideologicznie, niż sugerowałyby postacie amerykańskiego czy brazylijskiego przywódcy. | Yascha Mounk
W ciągu ostatnich trzech lat skrajnie prawicowi populiści świętowali wielkie zwycięstwa na każdej szerokości geograficznej, czym szokowali świat. Politycy tacy jak Donald Trump czy Jair Bolsonaro znajdują się daleko na prawo od mainstreamu właściwie pod każdym względem. Używają ekstremalnego języka wobec mniejszości etnicznych i religijnych; są przeciwni państwu opiekuńczemu; a swoich sojuszników traktują w pogardliwy sposób.
Ale populizm to sposób myślenia o polityce, który może być znacznie bardziej elastyczny ideologicznie, niż sugerowałyby postacie amerykańskiego czy brazylijskiego przywódcy. Niektórzy populiści, jak Jarosław Kaczyński w Polsce, utrzymywali wysokie poparcie, łącząc skrajnie prawicowe stanowisko w kwestiach obyczajowych, takich jak prawa osób LGBT, z centrolewicową polityką gospodarczą, na przykład w kwestii zasiłków. Inni populiści, jak Hugo Chavez w Wenezueli lub Evo Morales w Boliwii, łączyli populistyczną narrację z postawą radykalnie antykapitalistyczną.
Johnson pokazuje teraz, że polityczni przedsiębiorcy mogą, nawet w tak zróżnicowanym kraju, jak Wielka Brytania, odnieść sukces, łącząc populizm ze względnym umiarkowaniem zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i kulturowym. To oznacza, że populizm może trwać znacznie dłużej niż zakłada wielu politycznych analityków. Zamiast wiązać się z jedną ideologią – przemawiającą przede wszystkim do starszych wyborców, niebędących potomkami imigrantów – obietnica, że oto silny polityk staje w obronie zwykłego ludu przed skorumpowaną elitą może przybrać zróżnicowane formy.
Kameleon populizmu żyje dalej. A epoka Borysa w Wielkiej Brytanii może trwać dłużej, niż to się dziś wielu ludziom wydaje.
Tłumaczenie: Jakub Bodziony