Przyznam, że od dłuższego czasu osobiste sondaże stanowią dla mnie jeden z ważniejszych elementów poznania rzeczywistości. Oprócz nierzadko opasłych (i będących niewyczerpanym źródłem wiadomości) tomów dotyczących teorii feministycznej, to przede wszystkim głos ludzi nieuwikłanych w akademickie rozważania winien ogniskować na sobie uwagę teoretyczek i teoretyków. Co to w ogóle jest feminizm? Które z jego idei są aktualne i w jakim stopniu? Czy po przyznaniu praw wyborczych oraz możliwości stanowienia o sobie samej wciąż jest o co walczyć? Tym podobne zagadnienia stanowią niemalże podręczny zestaw tendencyjnych pytań, które raz po raz zadaję moim rozmówcom, niecierpliwie wyczekując odpowiedzi.
Te ostatnie zasadniczo można podzielić na trzy podzbiory: aprobaty, odrzucenia, obojętności. W przypadku podzbioru numer jeden odpowiedzi formułują głównie studenci i studentki, dojrzałe wyemancypowane kobiety z dużych miast, liberalizujący intelektualiści i intelektualiści, entuzjaści lewicowej myśli. Feminizm wydaje im się niemalże oczywistością w myśl głośnego hasła-manifestu nigeryjskiej pisarki Chiamamandy Ngozi Adiche „We should all be feminists” [1]. W przypadku podzbiorów numer dwa oraz trzy sprawa zdaje się o wiele bardziej skomplikowana i pełna ambiwalencji: „Feminizm, owszem, był ważny, ale kobiety wywalczyły już swoje prawa, tu już nie ma o co prowadzić zaciekłego boju”, „Feminizm [notabene dla wielu wraz z gender – przyp. MD] to siła szatana”, „Feministki chciałyby rządzić światem i zamiast patriarchatu wprowadzić irracjonalny matriarchat”, „Nie identyfikuję się ze współczesnym feminizmem, za dużo w nim krzykliwości i wulgarnego języka”. W skrajnych przypadkach feminizm jawi się jako afirmacja mordowania, czytaj: możliwość prawa do aborcji, wyuzdanie, rozwiązłość — feministki to przecież zaciekłe zwolenniczki (a we współczesnej Polsce, o ironio, obrończynie) prawa do edukacji seksualnej. W owej perspektywie najnowsza książka Mony Chollet pełni rolę niemalże uświadamiającą i odczarowującą dla tych, których odpowiedzi należą do podzbioru odrzucenia lub obojętności. Francuska intelektualistka zaznacza, że feminizm jest ważny także współcześnie, a wywalczone prawa wyborcze wcale nie zlikwidowały głęboko drzemiących patriarchalnych struktur społeczeństwa.
Styl radykalnej woli [2]
Piątkowy wieczór, festiwal Conrada, idę na spotkanie z Moną Chollet. Pierwsze, co mnie uderza, to jej piorunujące podobieństwo do Susan Sontag, które wywołuje na mej twarzy uśmiech satysfakcji oraz element ogólnego ożywienia — czyżby znów ten sam trop linii radykalnej? Otóż w jednym z fragmentów swej najnowszej książki francuska intelektualistka wspomina portrety Susan Sontag z jej charakterystycznym „siwym pasmem” włosów [s. 42], które budziły w niej lekkie poczucie odrazy, a sam obraz srebrzystych pasm kojarzył się ze znanym popkulturowym obrazem Cruelli De Mon Walta Disneya. Sama Chollet, siedząca na podeście w jeansach, luźnym swetrze i nieukrywająca siwizny swych włosów, zdaje się podążać tą samą trajektorią mitycznej amerykańskiej myślicielki, której bezkompromisowość i radykalizm stały się jej cechami reprezentatywnymi. Nie bez powodu nawiązuję tutaj do zewnętrznego wyglądu, gdyż stanowi on jedną z głównych kwestii poruszanych przez Chollet w „Czarownicach”. Magiczna wiedza przekazywana sobie przez blogerki, poczytne rubryki dotyczące dbania o piękno, tajemne sekrety „kapłanek piękna” oraz tak zwane rytuały piękności zdają się być dla Chollet współczesną „skarlałą formą” inicjacji czarownic przechwytywaną przez modne slogany. Skarlałą, gdyż siła emancypacyjna czarownic zostaje sprowadzona do podporządkowania się normatywnym kategoriom kobiecości, nieustannego dążenia do uzyskania kanonicznej, wpisującej się w zachodnie schematy formy piękna. Francuska intelektualistka wyczula czytelnika na wszelkie przejawy popkulturowego i lifestylowego spłaszczania wywrotowego w swej istocie wizerunku wiedźm. Ten ostatni powinien raczej posłużyć do walki z patriarchalną dominacją, a nie utrwalać utarte schematy. Chollet uderza zatem w te same tony, co Naomi Wolf w swym głośnym „Micie urody” z lat 90., wskazując, że opresyjność systemu wciąż wisi nad płcią… no właśnie, w zamyśle zawsze piękną.
Z powierzchownością wiąże się także inna dyskryminacyjna kwestia: starzenie się. Aby dobitnie zilustrować mechanizm działania popkulturowych wizerunków, francuska dziennikarka „Le Monde diplomatique” kilkukrotnie powołuje się na tekst Sontag „The double standard of aging”, ukazujący, w jaki sposób kultura współczesna fetyszyzuje fizyczną dojrzałość mężczyzn, a w jaki sposób deprecjonuje dojrzałość kobiet. Trudno przecież zaprzeczyć istnieniu społecznego tabu: słowo menopauza wzbudza dziś raczej wyraz lekkiego zażenowania, niż zachęca do nieskrępowanego zdania relacji z – tak często przecież docenianego – „faktycznego, naturalnego stanu rzeczy”. Jeżeli ktoś ma wątpliwości, czy feministki nie szukają tutaj dziury w całym, wystarczy przypomnieć sobie casus Brigitte Macron, o wiele starszej od swojego małżonka żony prezydenta Francji, która narażona została na falę uszczypliwych komentarzy ze strony mediów: „To mogłaby być jego matka!”. Co innego dojrzały mężczyzna, u boku którego radośnie kroczy słodka i naiwna Lolita.
Odczarowanie fantazmatów
Książka Chollet podzielona jest na pięć powiązanych ze sobą części. Wprowadzenie – płynnie przechodzące od opisu drastycznej przemocy dokonywanej na kobietach posądzonych o czary do analizy jej przejawów we współczesnym życiu społeczno-politycznym – zapowiada cztery następne części o tym, „jak historia ukształtowała nasz świat”. W rozdziale pierwszym autorka ukazuje symptomatyczny „zamach na wszelkie przejawy kobiecej niezależności” [s. 35].
Symptomatyczny, bowiem przedziwnym trafem to głównie kobiety niezamężne i owdowiałe padały ofiarą oskarżeń o czary. Chollet, szkicując ogólny historyczny obraz polowań trwających od XVI do XVII wieku, wskazuje na żywotność podobnych schematów myślenia także współcześnie, kiedy kobiety samotne uważane są albo za zagrożenie (femme fatale), albo za histeryczki – „wredne baby”, z którymi nikt nie chciałby przecież dzielić przyszłego życia. Autorka mapuje w swym tekście sieci, ukazujące, w jaki sposób figura czarownicy wciąż przechwytywana jest przez współczesny dyskurs nienawiści i wykluczenia – znamiennym przykładem są chociażby sformułowania kierowane w stronę Hilary Clinton przez Donalda Trumpa i jego zwolenników. W kolejnym rozdziale – idąc tropem równie radykalnej Adrianne Rich – zajmuje się bezdzietnością jako świadomym wyborem, a także opresjami związanymi z macierzyństwem i małżeństwem, postrzeganymi jako „naturalne” pragnienie każdej kobiety. Rozdział trzeci poświęca wyżej już wspomnianej starości kobiet, natomiast czwarty – przemocy w medycynie. Te literaturoznawczo-recenzenckie dywagacje na temat struktury książki służyć mogą jedynie temu, by pokazać główne zagadnienia, którymi zajmuje się Chollet. Ona sama upodobała sobie bowiem ton dygresyjno-eseistyczny, przeplatając różne wątki i nakładając na siebie plany czasowe. Tę wielogłosowość można również odnaleźć w jej stylu, który oscyluje pomiędzy akademickim obiektywizmem a ciętą, nacechowaną emocjonalnie publicystyką, uderzającą w twarde struktury patriarchatu.
Dzień po spotkaniu z francuską eseistką – aby znów odwołać się do festiwalu Conrada – nigeryjska pisarka Chiamamanda Ngozi Adiche mówiła o tym, że mizoginia może się również przejawiać w ubóstwieniu kobiet, portretowaniu ich jako istot duchowo wyżej predestynowanych, delikatnych (znamy to aż nadto dobrze ze spuścizny romantyzmu). Nie jest to jednak nic innego, jak zwyczajny fantazmat, który pociąga za sobą rzeczywiste tłamszenie indywidualności i niezależności poprzez przypisywanie kobietom konkretnych ról oraz — o, ironio — właściwości. Chollet także wydobywa ową prawidłowość na światło dzienne, ukazując, w jaki sposób kobiety samotne postrzegane są w patriarchalnym schemacie jako kruche, bezbronne, pozbawione sprawczości, wyczekujące, aż ktoś weźmie je „pod swą opiekę”.
Dziennikarka „Le Monde diplomatique” dokonuje także na kartach „Czarownic” rewizji popkulturowych wizerunków, w których przygoda to przede wszystkim domena mężczyzny, a ich niezależność zawsze zostaje tragicznie zaprzepaszczona, kiedy tylko postanawiają związać się z kobietą: „Ja też uważam, że znacznie fajniejsze są spacery z dzieciakami po lesie niż sortowanie ciuchów, z których już wyrosły” [s. 78]. Natomiast samotne kobiety, tak zwane wolne elektrony, to zazwyczaj te, które wyłącznie oczekują, aż na ich mdłej i pozbawionej wartości drodze pojawi się mężczyzna. Dlaczego jesteś sama? Gdzie obrączka? Kiedy ślub? Która nie słyszała podobnych pytań przy rodzinnym obiedzie, niech pierwsza rzuci kamień.
Natura jako narzędzie władzy
Powszechnie, bez wdawania się zbytnio w badawczą dociekliwość, polowania na czarownice sytuuje się mniej więcej w wiekach średnich. W istocie, z tamtego okresu pochodzi jedno z najbardziej znamiennych dzieł – „Młot na czarownice” [1489] autorstwa dwóch inkwizytorów Henricha Krämera i Jacoba Spenglera. Znamiennych, bowiem w dobitny sposób ukazujących, że walka z czarownicami, odbywająca się pod płaszczem obrony chrześcijaństwa, ukrywała głęboką mizoginię. Płeć żeńska to podług autorów istota „naturalnie” predestynowana do zła, kusicielka łatwiej i częściej ulegająca – znów ze względu na swą przeklętą, fatalistyczną „naturę” – pokuszeniom szatana.
Chollet przy okazji swoich rozważań wskazuje na nieścisłość i błąd, który często popełnia się, sytuując polowania na czarownice wyłącznie w średniowieczu, tym samym utrwalając obraz danej epoki jako wieku ciemnego i zacofanego. Tymczasem największa fala aresztowań czarownic miała miejsce w renesansie, a przypadki oskarżeń kobiet o czary zdarzały się również w tak często dumnie przez nas przywoływanym Wieku Światła. Przykładem jest chociażby sprawa Anny Göldi, ściętej w Szwajcarii w 1782 roku, która była przecież „ofiarą czasów nowych, nie dawnych” [s. 11]. Jednak francuską dziennikarkę interesuje przede wszystkim co innego: zdumiewająca patriarchalna fetyszyzacja towarzysząca polowaniom na czarownice – kobiety palono na stosie nierzadko nagie, rozciągano ich ciało na kole, a sabaty czarownic, te orgie szatana, w oficjalnych wyobrażeniach zazwyczaj magicznym trafem nie poddawane były sile reprodukcji. Męska fantazja, fetyszyzacja, fantazmat: Freud coś o tym kiedyś pisał. Mężczyzn, owszem, także oskarżano o czary, ale głównie tych, którzy mieli styczność z czarownicami: zatem znów ta nieszczęsna, wszystkiemu winna kusicielka Ewa.
W eseju Chollet wyraźnie pobrzmiewają foucaultowskie echa pojęcia natury jako władzy ustalającej normy i tworzącej opresyjny system. Warto jednakże pamiętać, że Foucault zwracał jednocześnie uwagę na niezwykle znaczący fakt, który zdaje się umykać wielu współczesnym: „Tam, gdzie jest władza, istnieje też opór”. Choćby poprzez przejęcie dyskursu. W przypadku polowania na czarownice tak też uczyniły feministki drugiej fali (nurt ekofeminizmu): przechwyciły dyskurs czarownicy, ukazując ją jako osobę bliższą naturze, oraz użyły tej figury do walki z ekspansywnym patriarchatem. Rezultatem owego przejęcia jest z kolei (wyraźnie dziś widoczna) moda na czarodziejstwo jako emancypacyjny wyraz sprzeciwu wobec wszelkich form ucisku. Dziś czarownice, będąc głęboko związane z naturą, walczą zarówno ze skostniałymi patriarchalnymi strukturami, jak i kapitalistyczną rządzą zysku, w której dziewicza natura oraz kobieta muszą zostać ujarzmione. Pierwsza z nich służy materialistycznej produkcji i ekspansji, druga – reprodukcji.
Jak zaznacza Chollet, wchodzenie w rolę czarownicy wcale nie wydaje się irracjonalne w czasach, w których wszelkie hasła racjonalności i postępu zawiodły, a świat nieuchronnie zmierza w stronę katastrofy ekologicznej. Francuska intelektualistka podąża ścieżką radykalnego feminizmu, którego patronką jest Starhawk z jej pojęciem magii jako oręża uciśnionych. Starhawk to z kolei opór i nadzieja spod znaku Rebeki Solnit. Ta pierwsza udziela pomocy ocalonym z huraganu Katarina w 2005 roku, uczestniczy w demonstracji przeciwko szczytowi WTO w Seattle, gdzie narodził się ruch alterglobalistyczny, okupuje Wall Street. To zatem dokładnie te same wydarzenia i pełne pasji zaangażowanie, o których pisała Rebeka Solnit w swej „Nadziei w mroku”, świadczące o tym, że wciąż warto stawiać opór.
Nadzieja w mroku
Mona Chollet kończy spotkanie Conrada w nieco pesymistycznym tonie. Mówi o głębokim smutku, niemocy, bezradności, które towarzyszą jej podczas codziennych powrotów z redakcji „Le Monde Diplomatique”. Rosnące poparcie skrajnej prawicy we Francji napawa ją paraliżującym niepokojem, na które znajduje remedium w marzeniach i własnej wyobraźni. Tak też kończą się jej „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”: „pozwólmy sobie na to, by nasze myślenie i wyobraźnia podążały szlakiem, którym prowadzą szepty czarownic” [s. 256]. Prowadząca spotkanie Kazimiera Szczuka pyta, czy to nie skrajny indywidualizm. Gdzie w tej postawie kolektywne działanie? Sama wyobraźnia przecież nie wystarczy. Jedna z kobiet na sali, sprzeciwiając się tak głębokiemu pesymizmowi, zaznacza, iż obecnie mamy przecież do czynienia z potężnym ruchem na rzecz wolności. Dowodem tego są między innymi sam fakt istnienia „Tęczowego Piątku” w Polsce czy książka Chollet wydana przez Karakter. Powoli, lecz sukcesywnie oddajemy głos marginalizowanym przez wieki osobom. Być może rzeczywiście powinniśmy spojrzeć w przyszłość oczyma tej kobiety oraz Rebeki Solnit. Dzięki takiej perspektywie łatwiej jest wspólnie działać na rzecz solidarności i emancypacji z symbolicznie wykluczanymi, wypatrując tej efemerycznej i wciąż raz po raz znikającej na horyzoncie nadziei w mroku.
Przypisy:
[1] Ch.N. Adichie, „We Should All Be Feminists”, Harper Collins UK, 2014.
[2] Nawiązanie do książki S. Sontag „Style radykalnej woli”, przeł. D. Żukowski, Karakter, Kraków 2018.
Książka:
Mona Chollet, „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”, przeł. Sławomir Królak, wyd. Karakter, Kraków 2019.