Każdy dziennikarz musi mieć swoje zdanie, więc artykułów za, a nawet przeciw Zbyszkowi powstawało wiele. I każdy był dobry do teczki Libery. Od tych wydarzeń upłynęło dużo czasu, a Libera (Zbyszku, czy dalej zbierasz artykuły?) stał się klasykiem, królem imprezy nazywanej polską sztuką współczesną. Gdyby tylko chciał, każdą rzecz jest w stanie przemienić w sztukę. Tym razem przemienił artykuły o sobie. Jak Midas, byle tekst – w złoto. Taką właściwość mają w sztuce nieliczni.

Weźmy do ręki wydaną przez Centrum Sztuki Współczesnej książeczkę – bagatela 600 stron, o znamiennym tytule „Art of Liberation”. To studium prasoznawcze, zaledwie pierwszy tom z lat 1988–1997 zbierające wybrane teksty poświęcone Zbigniewowi Liberze, gdzieś tak do wczesnego „Lego”, czyli rzeźbki artysty, gdzie z zestawu klocków zbudował obóz koncentracyjny. W zbiorze tej prasy znajdziemy też „Persewerację mistyczną i różę”, gdzie Libera filmuje siebie w opiece nad i relacji z umierającą babcią, czy „Bodymaster” – zestaw ćwiczeniowy dla dzieci do budowy muskulatury. Trochę wzruszeń, trochę opresyjnego, hipertroficznego popu. Tym żył świat wtedy – żyje i teraz, czerpiąc z podskórnego kanonu współczesnej krytyki kultury.

Jak się potoczą losy kolejnych planowanych tomów, na które Zbyszek Libera ma podpisane umowy? W U-jazdowskim jest zespół gotowy do wydania tej książki, na czele z Kaliną Możdżyńską. Jest też zbrojna w kutą blachę kultura naprzeciw. | Wojciech Albiński

Co z kolejnymi tomami? Mamy 2019, do wyartykułowania zostały jeszcze 22 lata pracy Libery, ale dyrektorem Centrum Sztuki Współczesnej został Piotr Bernatowicz – a very conservative man. Rodzynek w instytucjonalnym świecie sztuki współczesnej, który z pozycji lewicowych, po Smoleńsku, został zagorzałym zwolennikiem sztuki, powiedzmy, prawicowej i niekoniecznie dobrej. By przekonać się, w jakiej atmosferze objął stanowisko, wystarczy otworzyć kolejne okno przeglądarki, wklepać nazwisko „Bernatowicz” i jednolity przekaz artystycznych lewicowych środowisk wypełni ekran. Powinno wystarczyć. Ale jak w takich okolicznościach potoczą się losy kolejnych planowanych tomów, na które Libera ma podpisane umowy? W U-jazdowskim jest zespół gotowy do wydania do tej książki, na czele z Kaliną Możdżyńską. Jest też zbrojna w kutą blachę kultura naprzeciw.

Zbigniew Libera, „Lego. Obóz Koncentracyjny”, 1996, fot. dzięki uprzejmości Galerii Raster

Ale nie tylko umowa na kolejne tomy jest sztuką. To, co jest w wydanej już książce, też pokazuje parę napięć. Wszystkie wojenki kulturowe z lat 90., wejście zagranicznego rynku sztuki do Polski, dyskusja, jak można mówić o Holokauście (oni się wtedy jeszcze zastanawiali, czy w ogóle!), czy poczucie zagrożenia ze strony artystów instalacji, tak zwanych „instalatorów”.

Zbigniew Libera, „Obrzędy intymne”, 1984, fot. dzięki uprzejmości Galerii Raster

Całość miesza w sobie uczucia i pozostawia z doskonałym wrażeniem końcowym. Pewnej historii, której samemu jest się udziałem. Właśnie przez owo zmieszanie, przez nagłą świadomość, że i nasze czasy, historyczne jak każde, będą tak samo brzemienne w głupotę, strach i przebłyski wolności, które określą następne dekady. Pikanterii dodają też, jak sam Libera mówi, nawrócenia na sztukę współczesną ówczesnych prominentnych krytyków sztuki: Doroty Jareckiej, Piotra Osęki. Teraz chyba bardziej dziwi prominentność niż nawrócenie.

Zbigniew Libera, „Body master”, 1995, fot. dzięki uprzejmości Galerii Raster

Nie dziwi jedno. Ta książka to sam czas. Właściwie podzwonne dla pewnej kultury, nie tylko plastycznej w Polsce. Z jakiegoś powodu, nie tylko hunwejbinów Giertycha i ONR-u, sztuka plastyczna, czy szerzej sztuka w ogóle, była wtedy ważna. Legendarne szpalty poświęcone tylko kulturze w „Wyborczej” znikły, nikt nawet się nie zająknie w mainstreamie, co tam w MSN. To koniec, a echo słychać z takich książek. Może dlatego, że kultura salonu była wtedy jeszcze dominująca, może dlatego, że to właśnie była kultura masowa. Coś w tych latach 90. było żywego, jakbyśmy rodzili się na nowo. Stąd zresztą nobel dla Olgi Tokarczuk, którego traktuję – proszę o śmiech z puszki – jakbym sam go dostał, bo nasiąkałem tym samym co ona. Może to zmiana w samej polityce. Komuś tam w zaciszu politycznych gabinetów wyszło, że dzisiaj lepiej odpuścić artystom, a – bić w lewaków i LGBT.

Wojski z „Pana Tadeusza” trzymał róg w ręku, a to już echo grało. Ten róg to „Art of Liberation”. I też nie wiadomo, czy jeszcze zagra. Czy dyrektor pozwoli.